To było grane: "Złota Czwórka"

Gry
4340V
To było grane: "Złota Czwórka"
redakcja | 05.02.2011, 12:13

Zgodnie z obietnicą sprzed tygodnia, dziś zajmiemy się młodszą siostrą omawianej wtedy "Złotej Piątki". Kart został wydany około rok po pierwszej kompilacji i znów mieliśmy na nim zbiór produktów duetu Camerica/Codemasters.

Zgodnie z obietnicą sprzed tygodnia, dziś zajmiemy się młodszą siostrą omawianej wtedy "Złotej Piątki". Kart został wydany około rok po pierwszej kompilacji i znów mieliśmy na nim zbiór produktów duetu Camerica/Codemasters.xxxxx

Dalsza część tekstu pod wideo

 

Zbiór ten był naszym zdaniem nieco mniej udany niż "starsza siostra", ale mimo wszystko cieszył się dużą estymą, do dziś wzbudzając wiele ciepłych wspomnień wśród tych, którzy mieli okazję się z nim zetknąć. Co znajdowało się na karcie?

 

Złota Czwórka



1. Soccer Simulator

 

Tytuł tak oryginalny i o tak odkrywczym tytule, że znalezienie jakichkolwiek materiałów o nim jest diablo trudne. W każdym razie musicie uwierzyć, że to dość klasyczna pegasusowa gra w piłkę nożną. Wybieramy drużynę narodową (z puli kilkunastu największych / najlepszych w futbol państw) i ruszamy kopać szmaciankę i tyłki oponentów, cel: zdobyć mistrzostwo świata. Akcję obserwowaliśmy z dachu stadionu, a zawodników rozróżniało się po kolorkach ciuchów. Sterowanie też proste - przyciski kiedy mamy piłkę przy nodze odpowiadają za strzał/podanie. Jeśli inicjatywę posiada przeciwnik to A powoduje, że nasz zawodnik zrobi ślizg, B przełącza na naszego chłopka, który jest najbliżej piłki. Można się było z tym pobawić, można było pyknąć z kumplem, ale do "sportówki" z Piątki - Micro Machines, to się niestety Soccer nie umywa.

 


2. Go Dizzy Go!

 

Podobnie jak w przypadku poprzedniej gry, wersja z Czwórki jest sporo gorsza od odpowiednika z "Piątej". Tym razem mamy do czynienia z zupełnie innym gatunkiem niż pierwowzór, bo zamiast platformówko-przygodówki jest labiryntowa zbieraczka. Trafiamy jajkiem na planszę, oprócz nas gra wrzuca tam też paru przeciwników i trochę owocków do zebrania, jakieś ściany i tyle.  Zbierajcie witaminy, nie dajcie się chapnąć wrogom, koniec pieśni. Na szczęście nie jest tak źle jak mogłoby się wydawać, bo mimo prostej formuły jest parę "smaczków". Po pierwsze, na planszy często wyskakują różnorodne power-upy, które a to czas wstrzymają, a to Dizziego przyspieszą, a to level przed czasem skończą. Po drugie, jeśli mamy fetysz walki o maksymalny wynik (a o to głównie w GDG chodzi) to owoce należy gromadzić w określonej kolejności (ten, który trzeba podnieść, by uzyskać bonus punktowy miga). Po trzecie, plansze zmieniają się w toku rozgrywki (jedne przeszkody znikają, a pojawiają się inne) i są w pewnym stopniu modyfikowalne - część ścian można przesuwać, chwilowo blokując wrogów czy ułatwiając sobie dojście do kolejnej nowalijki. I wreszcie, gra posiada tryb na dwóch graczy, po odpaleniu którego rozgrywka łapie drugi oddech i nasuwa skojarzenie z Bombermanem (bez bomb)! Dwóch graczy szarpie się, by zebrać jak najwięcej punktów, a jeśli przy okazji da się załatwić "drugiego", tym lepiej. A to uwięzi się rywala z potworkiem, a to łupnie go z jakiegoś znaleźnego gadżetu, chwilowo uniemożliwiając mu zbieractwo i zarazem wystawiając na atak wrogiego tałatajstwa. Najlepsza gra do wspólnego zabijania czasu (i psucia wzajemnych relacji) na składance.

 

 

 

 

3. Boomerang Kid

 

 

Pierwszy w miarę oryginalny "mieszaniec" na karcie, szkoda tylko, że boleśnie niefajny. Wcielamy się w grubego chłopaczka w białej koszuli, czerwonych spodniach, obrzmiałej gębie i hełmie z wiszącymi dookoła korkami i tak wyposażeni ruszamy na krucjatę, której celem jest wyzbieranie wszystkich bumerangów świata. Tak przebijamy się, plansza po planszy, przez uniwersum opanowane przez wrogów i wielokondygnacyjne konstrukcje. Pozornie - klasyczny platformer, ale to tylko wierzchnia warstwa, która szybko objawia swe złowrogie oblicze. Pomimo, że Tłuścioch zbiera mnóstwo sztuk tytułowej broni, jest ewidentnie zadeklarowanym pacyfistą, bo nie sposób wykorzystać jej przeciwko mieszaninie zwierząt, nawiedzonych przedmiotów, potworów i innych klasycznych przeszkadzaczy, na jakie napotkamy na każdej planszy. Dodatkowo, i to walor edukacyjny (nadwaga obniża wytrzymałość stawów i ogólną sprawność !), upadek ze zbyt dużej wysokości (czyli naprawdę niedużej) kończy się zgonem protagonisty. No i na koniec wszechmoc przeciwników (one touch = one kill) i wyżyłowane limity czasowe, które pokazują, że to gra tylko dla prawdziwych twardzieli, którzy dodatkowo mają zacięcie masochistyczne, bo gra złoi tyłek, a potem nawet nie poklepie po plecach.

 


 

 

 

4. Super Robin Hood

 

 

Nie mylić z grą na licencji wydanego na początku lat 90. filmu - tamten tytuł to gradaptacja akcji ze srebrnego ekranu, SRH to platformówka, gdzie bohater ma filuterny kapelutek i łuk, ale gdyby zamiast tego posiadał hełm Master Chiefa i karabin/Holmesówkę i rewolwer/dowolną kombinację nakrycia głowy i broni zasięgowej - grałoby się w to identycznie. Bo poza wyglądem protagonisty naprawdę niewiele nawiązuje do realiów angielskiego średniowiecza - my tam sobie w każdym razie Loxleya walczącego z pigmejami, szurającego po zamkowych posadzkach na kolanach (skojarzenia z Vanquishem jak najbardziej NIE na miejscu) i zbierającego kluczyki nie przypominamy. Cel gry (na podstawie domysłów) - nakraść jak najwięcej z piwnic zamku szeryfa i nie dać się zaciukać pląsając zwiewnie i strzelając z malutkiego łuku (skojarzenia z Gruberem z "Allo, Allo" jak najbardziej na miejscu). Lepsze od Boomerang Kida, ale to marna rekomendacja.

 

 


Podsumowując, wydaje się, że Złota Czwórka swój kultowy status zawdzięcza głównie swojej starszej, ładniejszej i fajniejszej, siostrze. Po pierwsze, sporo osób miało okazję w Złotą Czwórkę zagrać, bo często obydwie składanki sprzedawane były wspólnie, poza tym Czwórka dodawana była do jednego z późniejszych modeli Pegaza. Po drugie, podobna nazwa, wspólne reklamy, a także zbliżony styl graficzny, podobna muzyka, a także wykorzystywanie Dizzy'ego powodują, że obydwa karty zlewają się u części graczy w jedno. Po trzecie, aż takie fatalne te gry jednak nie były, więc okraszone grubą warstwą sosu nostalgii mogą, od pamiętających je z dzieciństwa, wycisnąć parę łez i dzisiaj. Choć w przypadku Boomerang Kida będą to na pewno łzy frustracji (względnie smutku, po tym jak w napadzie wściekłości na grę rozwalimy sobie telewizor i pół gameroomu). Za tydzień kolejna dawka retroemocji - au revoir!
 

Źródło: własne

Komentarze (24)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper