Koncert życzeń na nutę P-gas - cz. 2
Jeśli szukacie pretekstu by wyłączyć odkurzacz, ścierkę cisnąć w kąt i zwalić maraton sprzątania na tych co mają trochę mniej lat/ trochę lepiej rozrośniętą klatkę piersiową, informujemy - koniec sromoty. Wasz ulubiony nostalgiczno-patologiczny sobotni cykl powraca! Dmuchnijcie więc w kartridż (ot, taki blowjob), wciśnijcie go na pałę do Szarego Pudła Chwały, chwyćcie się pada i ruszamy.
Jeśli szukacie pretekstu by wyłączyć odkurzacz, ścierkę cisnąć w kąt i zwalić maraton sprzątania na tych co mają trochę mniej lat/ trochę lepiej rozrośniętą klatkę piersiową, informujemy - koniec sromoty. Wasz ulubiony nostalgiczno-patologiczny sobotni cykl powraca! Dmuchnijcie więc w kartridż (ot, taki blowjob), wciśnijcie go na pałę do Szarego Pudła Chwały, chwyćcie się pada i ruszamy.
Wrecking crew
Dzisiejszy line-up zaczynamy grubo, bo Maryjanem. Jak powszechnie wiadomo, facio, poza swoją zwyczajową fuchą (czekaliście kiedyś dwa tygodnie, żeby hydraulik przyszedł i przepchał Wam kibel? To już wiecie czemu.) dorabiał już jako lekarz, rajdowiec, malarz, muzyk...Zdarzyło mu się jednak kiedyś uskuteczniać coś, co jest stosunkowo bliskie jego wyuczonej profesji - był mianowicie budowlańcem - rozpieprzaczem, jednoosobową firmą rozbiórkową (no chyba, że na granie akurat wpadł kolega, wtedy w robocie Mr. M-owi pomagał jego zielonoogrodniczkowy brat). Gra o tym opowiadająca rzuca nas na planszę, gdzie poza zestawem betonowych płyt i drabin znajdziemy też paru szlajających się gości wyglądających jak klony Elmo z "Ulicy Sezamkowej". Z entuzjazmem podobnym do telewizyjnego odpowiednika będą starali się do nas podejść i wykopać poza planszę. Do obrony mamy gigantyczny młot, którym możemy zgnieść ich na pulpę... wróć. Młot, owszem, jest, ale czerwonych gnojków (mury z betonu, czerwoni wrogowie - czyżby Nintendo pokazywało w bardzo alegoryczny sposób walkę z socjalizmem?) nim nie urazimy. "No dobra" - pomyślicie - "ale to przecież Mario. Naskoczę dziadowi na głowę, zgarnę setkę punkciorów i po kłopocie". A tu twist, chłopaki Miyamoto "poszli w realizm" i nawet w oryginalnej instrukcji rzekomo stoi, iż: "ze względu na ciężar młota, Mario nie może skakać". Pozostaje więc przed wrogami nawiewać, licząc, że zgłupieją wpadając w poruszone przez nas, "saloonowe" drzwi, względnie wybuch porozrzucanych tu i ówdzie bomb wypruje z nich wnętrzności, efektywnie obniżając ich chęć do kontynuowania pościgu do zera. Wspomnianym wcześniej młotem tłuczemy w wolnych chwilach ściany - jak znikną wszystkie, to wygrywamy. Problem w tym, że rozgrywkę dużo łatwiej "półprzegrać" - a to spadnie na nas beczka, efektywnie unieruchamiając do czasu, aż dorwie nas E(l)mo, a to zburzymy drabinę, która prowadzi do kilku położonych ekran wyżej płyt. Wówczas, z powodu braku możliwości rozpoczęcia poziomu od początku, sami musimy rzucić się ze śpiewem na wrogów i śmiercią karząc się za popełniony głupi błąd. I kto powiedział, że "z własnej ręki mniej boli"?! Do gry dołączony był edytor plansz, ale, podobnie jak w ExciteBike, bez dyskietkowego dodatku do NES-a (który nigdy nie opuścił Japonii) nasza plansza dostępna jest tylko do czasu zresetowania konsoli.
Adventure Island 1 - 4
Seria gierek, gdzie niejaki Master Higgins (miano słabe, ale i tak lepsze od Master Chiefa) próbuje skopać odwłok/odbyt Evil Doctora (a jak!), żeby uratować porwaną księżniczkę (tu wstaw obowiązkową podśmiechujkę z powtarzalności fabuł P-gazowych gierek). Mistrzunio charakteryzuje się pyzatym licem i nadmiarem ciałka (w czasach NES-a męskich bohaterów wciąż można było odróżnić od ratowanych kobiet, nawet jeśli nie posiadały uberbiustu o sztywności galaretki), które, podobnie jak później Tidus czy inny Sepiroth, chętnie eksponuje występując bez bawełnianego produktu chińskiego przemysłu tekstylnego. Ponieważ jednak bieganie i skakanie nie jest "kul ni zajebongo", a tamto potrafił już niejaki S.M. Bros, twórcy AI, Hudson, poszli po bandzie. I to dosłownie, bo Higgins, znalazłszy deskorolkę zawstydza i Turbodymomena i Tony'ego Hawka (Tony'ego Halika pewnie też), takie trikosy wyciąć potrafi. Ba, macie już dość hardkoru, a tu jeszcze czekają 4 dinozaury, których można dosiąść - jeden nawet lata, inny pływa! Tak! A ulubioną bronią protagonisty są młotki i nie ma, że jak go dzierży to nie może skakać - nie to co ten cie(m)niak, Mario! Kolejne części dorzucały następne power-upy, od Trójeczki mamy już bodaj do czynienia z rasową Metroidvanią, z obowiązkowym backtrackingiem i zbieractwem zyliarda przedmiotów, po które idzie się godzinę, a używa potem raz. Tylko nie zrozumcie nas źle - to naprawdę fajna gra, a i autorzy chyba trochę bardziej lubili swych klientów, niż twórcy konkurencyjnych tytułów, bo poziom trudności był bardziej ludzki niż w takim (japońskim zwłaszcza) Super Mario Bros 2. Na "Wyspie Przygód" dostaniecie pasek energii, by nie zdychać za każdym razem, gdy dotknie Was kropelka deszczu czy inny robal (choć upadek w przepaść nadal wszamie Wam cały zdrowiopasek). Twórcy pomyśleli nawet o możliwości regeneracji zdrowia na planszy - po prostu chapiecie owocka i Master H. kontynuuje swój przemarsz z nowymi siłami. Może właśnie dlatego gra ma wielu wiernych fanów, szkoda tylko, że od czasu wysypu gier na NES-a i Game Boya ukazała się już tylko jedna odsłona - wyłącznie na Wii i tylko w Japonii - ŻAŁUJCIE!
Monster in My Pocket
Wbrew pozorom to nie slogan reklamowy Nokii N-Gage czy innego przenośnego brzydactwa pokroju Gizmondo. Przed Wami tytuł, z którego czerpały liczne platformówkowe pozycje przez następne kilkanaście lat, o Metroidvaniach już nawet nie wspominając. Fakt, dużo inspirujących elementów w tej chodzonej platformowej młócce nie było, ale wystarczył jeden. Przed Wami pozycja, która wprowadziła na salony podwójny skok! Tak, tak, pan w ostatnim rzędzie niech się nie szczerzy z politowaniem, bo bez tego wiele przepaści w późniejszych Castlevaniach pozostałoby nieprzeskoczonych i nawet wujaszek Kojima nie pomógłby serii, której nikt nie zdołałby przejść. Oj, pamięta się, kiedy grając w MiMP z kumplem po raz pierwszy człowiek dochodził do sporej rozpadliny, która ani groźbą ani prośbą, ani płaczem, ni zasłyszanym na kasetach Liroya słowem nie dawała się pokonać. Ale co to?! "-Maciek, jak żeś to zrobił?! Ten Twój chłopek lata, dlaczego zawsze ja dostaję gorszą postać?" "-Jak to nie wiesz jak to się robi? Wciskaj te guziki, może turbo spróbuj, albo z kierunkiem..." I tak, po jakimś czasie pękała tajemnica podwójnego skoku, potem następował okres żmudnego jego "mistrzowania", ale i nagroda była. Jak przychodzili kumple i można im było pokazać jakiego się "tryka" zna, a potem przekazać im tą tajemną wiedzę, żeby roznieśli ją w świat... pełna mistyka! Ale ale - religia na bok, chociaż nie do końca. Monster in My Pocket to bowiem odłam nieznanej właściwie w naszym kraju marki. Pierwotnie był to tylko zestaw małych plastikowych figurek potworków (stąd nazwa), którymi można się było bawić i wymieniać, taki protoplasta pokemonów. Szybko jednak zyskiwała na popularności, twórcy więc wymyślali kolejne gadżety, starali się też powiększać listę potworów...i zdarzało się im zapędzić za daleko. W jednej z edycji do potworów zaliczyli kilka hinduskich bóstw, wzbudzając wściekłość wśród wyznawców tej religii, którzy, o dziwo, nie byli zadowoleni z dołączania swoich bogów do panteonu utopców, wielkich gałek ocznych czy innych Patisonów. Z czasem seria osiągnęła takie poziomy absurdu (kieszonkowi ninjasi, dinozaury w wariancie kościstym i skórzastym, wrestlerzy...), że zniknęła doszczętnie i raczej nie zostanie wskrzeszona. A propos absurdu, dla tych co zignorują filmik pod tekstem - oto tłumaczenie całego intra:
(mówi pan w telewizorze o aparycji i fryzurze dziecka Paula Phoenixa i Guile'a):
- "Ha! Ha! Ha! Ha! I Wysłałem swoich sługusów, gdy oglądaliście telewizję! Pokonają was!"
(odpowiadają mu miniaturowi wampir i potwór Frankensteina, siedzący przed rzeczonym teleodbiornikiem):
- "Dawaj, Warlocku! Pobijemy cię! Taaaaak!"
Czy gra z takim początkiem może być zła?
Mega Man 1-6
Seria, o której słyszeli prawie wszyscy retrofanatycy, choć stosunkowo mało popularna w naszym kraju w trakcie ery Pegasusa (bo rzadko pojawiała się w ofercie "leżakowych sklepów"). Dzierży również wiele chlubnych oraz mniej chwalebnych rekordów w naszej branży. Ale zacznijmy od początku - w tej strzelanej platformówce wcielamy się w odzianego w niebieski (zwykle) cybergajerek cyborga/robota, który został skonstruowany przez dwóch geniuszy, by wraz z paroma innymi blacharzami, służyć ludzkości. Jednak jeden z Ojców Stworzycieli staje się zły, przekłada swoim tworom "wajchę moralności" z "cudnego" na "spaczony" i tylko ostatni sprawiedliwy, wspierany przez drugiego z naukowców-konstruktorów może go powstrzymać. W kolejnych częściach fabuła komplikuje się, ale, mimo tego, nie nabiera żadnego sensu i nie staje bardziej wciągająca, więc sarkanie na nią możemy sobie odpuścić. "Tho ossofftymchoć" - zapytają nadużywający tanich alkoholi i niekorzystający z dobrodziejstw H2O czytelnicy tej rubryki. W sumie nic specjalnego - wybieramy jednego ze złych braci do rozwałki, biegamy, skaczemy, giniemy, przeklinamy, wskrzeszają nas nad przepaścią, by nas ponownie pochłonęła i tak do końca etapu, gdzie po kilku kolejnych sczeźnięciach udaje się nam wreszcie zostać naśladowcą Kaina i wraz z sercem wyrywamy olejowi z naszego oleju specjalną broń/umiejętność i wykorzystujemy jej potężną (acz limitowaną przez skromny zapas amunicji) moc do skatowania kolejnych bossów i wreszcie własnego ojca #2 - dr Wiliego. Gdybyśmy byli pazerni na wierszówkę, poprzednie kilka linijek jest również fabułą wszystkich następnych tytułów w serii (przynajmniej tej głównej, bo w ramach kilkudziesięciu spin-offów znajdziemy nawet badziewia pokroju karcianko-turówek), więc zwykłe Ctrl+C mogło z nas uczynić bogaczy... ech, sny o potędze. Mniejsza z tym, przejdźmy do tego co jest naprawdę ciekawe - wspomnianych na początku rekordów. Po pierwsze, jest to obiektywnie seria mogąca pochwalić się najbrzydszą okładką w historii gier - jej zrzut powinien ranić Wasze oczy tuż obok. Tak, ten wykrzywiony przez lumbago orangutan w stroju, który mógł ekscytować tylko twórców kostiumów do "Seksmisji", naklejony na tło wycięte z okładki pulp-wersji "Baśni 1001 nocy", namalowanej przez naprawdę potrzebujące opieki i czułości dziecko - to Mega Man. Jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości, dlaczego prawie nikt nie kupił tej gry, to śpieszę z wyjaśnieniem - posiadanie takiego brzydactwa w domu jest zgrzytem towarzyskim porównywalnym do publicznego sławienia i uskuteczniania koprofilii. Jednak twórcy, grupa gości z Capcomu zebrana pod skrzydłami Keiji'ego Inafune, uparła się i zostając po godzinach pracy nad innymi projektami, kleciła sequel. Wysiłek naprawdę się opłacił (jak i morderstwo poprzez rozczłonkowanie twórcy pierwszej okładki), a MM2 uznawany jest do dziś za najlepszą grę w serii. Serii, która słynie też ze swojego szalonego poziomu trudności, co w erze gier bez save'ów i checkpointów prowadziło do szeroko zakrojonej destrukcji otoczenia przez grającego, włącznie z przypadkami gryzienia pada. To wciąż nie koniec, bo Mega Man pochwalić się też może bodaj największą ilością gier w serii wydanych na tą samą platformę (a przynajmniej na Pegasusa). A każda kolejna część różniła się od poprzedniej... praktycznie wcale - wydany na WiiWare/XLA/PSN Mega Man 10 (celowo) wygląda praktycznie identycznie jak swoje, o dwie dekady starsze, siostry. Seria może też poszczycić się katalogiem najgłupiej wyglądających/zwących się bossów w historii - dla przykładu mamy Aircon Mana (Człowiek - klimatyzator), Plug Mana (Człowiek - wtyczka), Bright Mana (Człowiek - jasność), Tomahawk Mana, Junk Mana (Człowiek - złom) czy Sheep Mana (Człowiek - owca)...
Dość, musimy skończyć, zanim umrze ostatnia szara komórka. Dla Was to okazja by wyłonić się z pokoju, który "odkurzaliście" przez ostatni kwadrans i udać się na pożywny rosół czy inną zupę z rybich łbów. Za tydzień zbiórka w tym samym składzie i miejscu. Odmaszerować!