Spider-Man: Bez drogi do domu (2021) - recenzja filmu [UIP]. Do trzech razy sztuka
Zepsute przez Petera zaklęcie sprawia, że z całego multiwersum napływają najgroźniejsi wrogowie Spider-Mana. Teraz musi odesłać ich z powrotem, ale nikt nie powiedział, że osoby pokroju Normana Osborne'a będą chciały wrócić do własnego świata z własnej woli.
Dla fana człowieka pająka, osoby która w pierwszej kolejności idzie zobaczyć swoją ulubioną postać na wielkim ekranie, a nie przeżywać, czy progresja fabuły ma odpowiednie tempo, ten film będzie spełnieniem marzeń. Więcej już nie dało się w nim upchnąć, bo trzeba by rozdmuchać czas projekcji do jakichś absurdalnych rozmiarów. Cały film i tak trwa blisko dwie i pół godziny (plus dwie sceny w trakcie i po napisach), chociaż podejrzewam, że znajdą się i tacy, którzy chętnie posiedzieliby w kinie i pięć. Osoby, które dorastały z serialem animowanym wyświetlanym u nas w latach dziewięćdziesiątych na dwójce i później na Fox Kids, fani pierwszych gier z PlayStation, albo nawet i Pegazusa, maniacy komiksów TM-Semic, entuzjaści nowszych gier i seriali, członkowie fanklubów trylogii Sama Raimiego, dylogii Marca Webba i obaj fani Toma Hollanda - ten film powstał dla nas.
Spider-Man: Bez drogi do domu (2021) - recenzja filmu [UIP]. Spider-Man naprawdę nazywa się Peter Parker!
Tymi słowami Mysterio zniszczył życie Petera w ostatniej scenie poprzedniego filmu. Informacja rozeszła się po świecie w mgnieniu oka, wystawiając nie tylko Petera (Tom Holland), ale również jego bliskich na ciągłą krytykę - rzadziej uwielbienie - i potencjalnie również niebezpieczeństwo. Prawnik pociesza Parkera, że zarzuty o morderstwo nie przejdą, ale kiedy fakt bycia przyjaciółmi Spider-Mana zaczyna rujnować przyszłość MJ (Zendaya) i Neda (Jacob Batalon), Peter postanawia spróbować coś z tym zrobić. Udaje się do Doktora Strange'a (Benedict Cumberbatch), aby prosić go o pomoc. Zaklęcie, które rzuca Stephen wymyka się jednak spod kontroli, a do naszego świata zaczynają przedostawać się wszyscy, którzy wiedzą, że Peter Parker to Spider-Man. Trzeba ich złapać i odesłać do ich własnych wymiarów.
"Bez drogi do domu" jest potężnym filmem. Długim, po brzegi wypchanym zawartością. Scenariusz to jednocześnie wszystko, czego widz oczekiwał i rzeczy których się absolutnie nie spodziewał. Ważne, że mimo kolosalnej ilości postaci, scenarzyści Chris McKenna i Erik Sommers nie spieszą się, nie wchodzą natychmiast w akcję, którą później trzeba kontynuować aż do napisów końcowych. Pierwszych dwadzieścia-trzydzieści minut skupia się na pokazaniu jak wygląda życie Parkera po ujawnieniu, że jest Spider-Manem. Jak to zwykle bywa u Marvela, poważniejsze sceny i cicha refleksja mieszają się raz za razem z dowcipami. Jedne są lepsze, drugi gorsze, jeszcze inne wręcz trochę nie na miejscu i przez to nieśmieszne. Mi osobiście większość żartów podeszła (chociaż przy okazji cała masa kompletnie spudłowała), ale jeśli jesteś jedną z tych osób, do których humor w filmach Marvela nie trafia, to szykuj się na istne zatrzęsienie cringe'owych sucharów.
Sednem filmu, jego rdzeniem, wciąż jest dorastanie. Jest to motyw przewijający się w całej obecnej trylogii i zdaje się, że dopiero dzisiejszy film kończy przemianę Petera-nastolatka w odpowiedzialnego, dorosłego superbohatera. Logiczne więc, że istotnym motywem w filmie jest kwestia uczelni MIT i tego, czy nasi bohaterowie dostali się tam, czy nie. Można wręcz rzec, że gdyby nie ten jeden motyw, cała reszta filmu pewnie nawet by się nie wydarzyła. Ale to dopiero kiedy na scenę wkraczają kolejni antagoniści z filmów Raimiego i Webba, akcja nabiera konkretnego tempa... na chwilę. Później natomiast scenarzyści bawią się naszymi oczekiwaniami, oferując zaskakująco głębokie, choć pod wieloma względami, o których wspomnę za chwilę, niedoskonałe spojrzenie na znanych już złoczyńców. McKenna i Sommers zdają się doskonale zdawać sobie sprawę z wszystkiego tego, czego widzowie oczekują od filmu ze Spider-Manem, na co narzekała publiczność w starych filmach z Maguire'em i Garfieldem, co chcieliby zobaczyć, co by zmienili i... dają nam dokładnie to. Electro (Jamie Foxx) wyglądał głupio w "Niesamowitym Spider-Manie 2"? Nie ma sprawy, teraz wygląda tak jak powinien. Green Goblin (Willem Dafoe) zniknął ze sceny zbyt prędko, przez co nie miał jak zaprezentować się jako największy wróg Pająka? Damy mu więc więcej do roboty. Venom Tophera Grace'a był do bani? No to... Albo nieważne. To byłby już spoiler.
Żonglowanie tak pokaźną ilością postaci i wątków nie jest łatwym zadaniem, więc można było się spodziewać, że idealnie nie będzie. W paru miejscach fabuła zdaje się iść trochę na skróty (być może odpowiednie sceny wylądowały pod stołem montażowym, bo trzeba było coś wyciąć, nie wiem), kilka wątków - Ned - stoi w kompletnej opozycji do tego, co do tej pory wiedzieliśmy o tym świecie, a życie miłosne Petera dostaje odrobinę za dużo czasu antenowego, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że sam związek nie ewoluuje w żaden istotny sposób, co w pewnym momencie punktuje nawet sam Happy Hogan (John Favreau). Czyli zdawali sobie sprawę, że przesadzają, ale i tak chcieli zrobić jeszcze kilka zbliżeń na Zendayę (nie dziwię się) i Toma. Co więcej, zachowania i motywacje niektórych postaci - w szczególności Sandmana (Thomas Hayden Church) - zmieniają się jak w kalejdoskopie, często wbrew logice. W jednej chwili ktoś mówi, że uwielbia kremówki, w następnej miażdży je w dłoniach - że posłużę się taką niemądrą metaforą. No i jeden z najistotniejszych dla fabuły motywów, to dosłowny deus ex machina - nie mniej magiczny niż sam Doktor Strange stół Tony'ego Starka, któremu można powiedzieć co ma zrobić, a on to zrobi. Wszystko jest możliwe, kiedy... wszystko jest możliwe. Ostatecznie jednak wszystkie te zawirowania służą większemu spektaklowi, więc mimo że jako osoba oceniająca film muszę je wypunktować, jako fan Spider-Mana bez problemu przymykam na nie oko.
Spider-Man: Bez drogi do domu (2021) - recenzja filmu [UIP]. Z wielką mocą musi iść w parze wielka odpowiedzialność
Film Wattsa musiał spełnić dwa zadania: dać fanom pełen pajęczyny, dobrych i złych bohaterów spektakl, jakiego świat jeszcze nie widział oraz dołożyć kolejną cegiełkę do fundamentu zbliżającego się wielkimi krokami drugiego "Doktora Strange'a". Fabularnie poradził sobie bardzo dobrze, a jak rzecz prezentuje się technicznie? W znakomitej większości wyśmienicie, choć zdarzają się słabsze momenty. "Bez drogi do domu" jest jednym z najbardziej obfitujących w efekty specjalne filmów Marvela nie mającym w tytule "Avengers". Niemalże każda jedna scena to eksplozje, linki, efekty wizualne i green screen. To ta trzecia rzecz od zawsze sprawia filmowcom najwięcej problemów.
Do scen kaskaderskich potrzebna jest po prostu dobra ekipa i na tyle rozsądku, aby po prostu pozwolić im robić to, co do nich należy (polecam serię "stuntmen react" od Corridor Crew na YouTube, gdzie często można posłuchać o tym jak ciężka jest praca kaskadera i dlaczego najczęściej to brak zaufania do ekipy sprawia, że efekt końcowy jest mniej niż zadowlający). W przypadku efektów wizualnych mówimy o ciężkich milionach dolarów i nieprzekraczalnych deadline'ach i to te właśnie te ostatnie potrafią podciąć skrzydła nawet najlepszym artystom na rynku. Ze względu na wysoce kinetyczny, widowiskowy sposób prowadzenia akcji, efekty które dawniej kręcono w kamerze, jak macki Doktora Octopusa (Alfred Molina), dzisiaj są już w stu procentach animowane komputerowo. Oznacza to, że w filmie są dosłownie setki ujęć z efektami wizualnymi, a to otwiera możliwość wystąpienia kilku mniej niż doskonałych animacji. I kilka faktycznie się przedarło, rzucając się w oczy tym bardziej, że cała reszta stoi na fenomenalnie wysokim poziomie. Burza piaskowa połączona z wyładowaniami elektrycznymi Electro robiła na mnie wrażenie od początku do końca, tak samo jak powrót do lustrzanego wymiaru, który pierwszy raz oglądaliśmy w "Doktorze Strange'u".
Muzyka Michaela Giacchino, jak to zwykle bywa w przypadku produkcji Marvela, nie przeszkadza w odbiorze i raczej rzadko przebija się na pierwszy plan. Ale trzeba uczciwie przyznać, że czasami faktycznie jej się to udaje - zwłaszcza w momentach hołdujących klasycznym motywom muzycznym autorstwa Danny'ego Elfmana i w mniejszym stopniu Jamesa Hornera, o których nie wypada się tu rozpisywać ze względu na spoilery.
Zapytajmy więc wprost: czy "Spider-Man: Bez drogi do domu" jest najlepszym filmem o Spider-Manie? Aktorskim pewnie tak, chociaż do genialnego "Spider-Man Uniwersum" wciąż trochę mu brakuje. To istne spełnienie marzeń, punkt kulminacyjny dwudziestoletniej historii filmów o przygodach Człowieka Pająka. Jako samodzielny film nie miałby prawa istnieć, ponieważ dosłownie trzeba znać wszystkie pozostałe filmy o Spideym aby móc w pełni docenić ten, ale dla fanów będzie to wypełniona nostalgią i momentami na które czekali całe lata jazda bez trzymanki. W jednym momencie nawet się wzruszyłem i, o dziwo, nie była to wcale scena niczyjej śmierci. Nie jest to jednak produkcja idealna. Scenariusz ma dosyć nierówne tempo, bohaterowie czasami zachowują się nielogicznie, część antagonistów nie została potraktowana równie porządnie, co reszta, a stężenie żartów na minutę filmu może odstraszyć część widowni. Ale to wszystko czepialstwo, ponieważ w ogólnym rozrachunku film po prostu działa - daje nam spektakularny, niesamowity finał historii młodego Petera i zaprasza do dalszej zabawy. Ledwie wyszedłem z kina, a już nie mogę się doczekać co dalej.
P.S. Ale ta pierwsza scena po napisach to taki środkowy palec wymierzony w wygłodniałych fanów, że aż śmiałem się w głos, kiedy się skończyła.
Atuty
- Piękne zwieńczenie trylogii o dorastaniu do bycia bohaterem;
- Sporo dobrego humoru;
- Zatrzęsienie postaci i sytuacji, na które fani czekali od lat;
- W większości bardzo dobre efekty;
- Wielowątkowa, przemyślana fabuła;
- Część czarnych charakterów doczekała się solidnego rozbudowania swoich charakterów.
Wady
- Nie wszystkie żarty trafiają;
- Kilka efektów wizualnych nie robi tak dobrego wrażenia, jak reszta;
- Nie wszyscy antagoniści zostali należycie wykorzystani;
- Kilka dziwnych, nielogicznych zachowań i sytuacji.
"Spider-Man: Bez drogi do domu" to istne święto dla fanów Pajączka. Film nie jest idealny i zarówno warstwie technicznej, jak i fabularnej da się wytknąć po kilka baboli, lecz w ogólnym rozrachunku jest to prawdopodobnie najlepszy aktorski Spider-Man do tej pory. Pozycja obowiązkowa.
Przeczytaj również
Komentarze (32)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych