Comix Zone - Hawkeye Vol. 1

Comix Zone - Hawkeye Vol. 1

Tomek Grodecki | 26.01.2014, 08:00

Łuk i kilka ostrych jak brzytwa strzał... Tylko tyle potrzeba Clintowi Bartonowi, by wymierzać sprawiedliwość na ulicach Nowego Jorku.

Pięć nominacji i dwie Nagrody Eisnera to wynik, jakiego może pozazdrościć każdy komiks ukazujący się aktualnie na amerykańskim rynku. Pierwsze miejsce w rankingach 2013 roku – kolejne osiągnięcie, o którym tylko marzą konkurenci. Oto moje subiektywne spojrzenie na święcącą tryumfy powieść „Hawkeye”.
Dalsza część tekstu pod wideo
 
Przyznaję, że nigdy nie byłem specjalnym miłośnikiem historii obrazkowych z tytułowym Sokolim Okiem. Jako czytelnik spotkałem się z tą postacią zaledwie kilka razy, a najczęściej były to drugoplanowe występy w innych seriach. Przed lekturą pierwszego tomu wydanego po restarcie „Marvel NOW!” stwierdziłem, że w swoim życiu przeczytałem w pełni zaledwie jeden komiks,  skupiający się na Hawkeye'u. Szybko okazało się, że wszystko co trzeba wiedzieć o łuczniku, to kilka zdań otwierających historię, które postaram się nieco rozwinąć w swoim artykule.
 
Clint Barton to na pozór niczym niewyróżniający się młodzieniec. Ma wprawdzie krzepę fizyczną, ale nie jest nadzwyczaj inteligentny. W skrócie, jedna z tych postaci, które najpierw wykonują robotę, a potem zastanawiają się nad jej skutkami. Komiks ukazuje przygody bohatera podczas jego solowych misji poza grupą Avengers. Walka z mafią, ratowanie najbiedniejszych mieszkańców slumsów i ciągłe wpadanie w tarapaty to chleb powszedni dla Clinta. Co więcej, chłopak rywalizuje o miano Sokolego Oka z Kate Bishop, która jest prawowitą posiadaczką pseudonimu. Na brak świetnych pomysłów nie można narzekać...
 
Relacje pomiędzy bohaterami są przedstawione po prostu perfekcyjnie – postacie mają więcej charyzmy, niż ich odpowiedniki z filmowego uniwersum Marvela. Clint swoim zachowaniem przypomina przeciętnego mężczyznę, przez co łatwo jest się z nim utożsamić. Warto również wspomnieć o Kate Bishop, która wielokrotnie przewija się na kartach komiksu. Heroina jest na tyle wyrazista, że w wielu momentach jej los wydaje się bliższy czytelnikowi, niż główny wątek fabularny. Oprócz łuczniczki, ważną rolę odgrywa także pupil Pizza Dog, z którego perspektywy możemy prześledzić akcję zachwalanego przez krytyków jedenastego zeszytu serii.

 
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem na okładce komiksu nazwisko Matta Fractiona, byłem nieco sceptycznie nastawiony do lektury. Autora kojarzyłem tylko ze średnich lub co najwyżej dobrych historii pokroju „Iron Man: Pięć koszmarów”, po którego przeczytaniu wciąż nie mogę spać spokojnie. Moje zdanie o twórcy szybko zmieniło się niemal o sto osiemdziesiąt stopni, ponieważ dialogi i prezentowana fabuła trzymają zaskakująco wysoki poziom! Wniosek z tego jest taki, że Fraction lepiej radzi sobie z pisaniem przygód zwykłych postaci, niż super-ludzi. Autor dostał sporą swobodę przy tworzeniu serii, dzięki czemu album czyta się wprost wybornie.
 
Jedną z największych zalet „Hawkeye'a” jest bez wątpienia jego szata graficzna. Powieść ilustruje wprawdzie kilku rysowników, ale prawdziwa gwiazda to David Aja. Twórca urzeka nas swoim stylem ilustracji rodem z lat osiemdziesiątych, operując kreską zbliżoną do Davida Mazzucchelliego. Klimat niczym z „Roku pierwszego” wprost wylewa się z kart komiksu. Dorównać klasyce to nie lada wyczyn. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Aja tego dokonał. Ubiegłoroczne Nagrody Eisnera dla najlepszego rysownika/inkera oraz autora okładek powędrowały w dobre ręce.

 
Zachwalam niemal każdy aspekt komiksu, jednak skłamałbym, mówiąc, że „Hawkeye” jest arcydziełem. O ile dialogi i fabuła albumu trzymają najwyższy poziom, tak kilka wątków wydawało mi się wrzuconych na siłę. Najbardziej irytowała mnie postać Kazimierza Kazimierczaka, czyli płatnego mordercy, stylizującego się na klauna. Złoczyńca jest świetnie rysowany przez Aję, jednak sam pomysł na niego jest zwyczajnie słaby. Fraction po raz kolejny pokazuje, że nie radzi sobie w pisaniu staroszkolnych motywów super-bohatera i jego nemezis. W czasie lektury zeszytu poświęconego tej postaci przypomniały mi się dawne dokonania autora, które niestety nie należą do najlepszych.
 
„Hawkeye” to, według mnie, nieoszlifowany diament. Pomimo drobnych niedociągnięć mamy tu do czynienia z pozycją, którą naprawdę warto poznać. Album plasuje się na podium w moim zestawieniu najlepszych ubiegłorocznych tytułów, których, uwierzcie mi, przeczytałem naprawdę wiele...

 
Opisywany komiks to twardo-okładkowy „Hawkeye Vol. 1”, zbierający pierwsze jedenaście zeszytów serii oraz dodatkowy szósty numer „Young Avengers Presents”. Historia jest dostępna również w dwóch miękkich tomach - „My Life as a Weapon” i „Little Hits”. Polecam zaopatrzyć się w wybraną przeze mnie edycję, ponieważ cechuje się powiększonym, ekskluzywnym formatem i kosztuje niemal tyle samo, co konkurencyjna wersja.
 
Zamieszczone ilustracje pochodzą z oficjalnej strony wydawnictwa Marvel Comics, z serii komiksów „Hawkeye”. Autorami prac są Matt Fraction (scenariusz), David Aja (rysunki) i Matt Hollingsworth      (kolory).
 
Tomek „Tommy Gun” Grodecki
Źródło: własne
Tomek Grodecki Strona autora
cropper