Recenzja „Londyn w ogniu” – Butler kontra terroryści po raz enty

Recenzja „Londyn w ogniu” – Butler kontra terroryści po raz enty

Dawid Muszyński | 05.03.2016, 08:30

Trzy lata temu, co do miesiąca, reżyser Antoine Fuqua z pomocą niemałego budżetu i dość niewielkimi oczekiwaniami zaatakował kina swoim "Olimpem w ogniu". Wyprzedził tym samym o kilka miesięcy Rolanda Emmericha i jego lepiej napisany "Świat w płomieniach" o podobnej, jak nie identycznej, tematyce. Czy „Londyn w ogniu” poradzi sobie lepiej?

Nie ma to jak film o człowieku, który zawsze pojawia się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Kiedyś była to maksyma Johna McClane'a, teraz najwidoczniej należy ona do Mike’a Banninga (Gerard Butler). Nie tak dawno temu ten ochroniarz ratował prezydenta Benjamina Ashera (Aaron Eckhart) podczas ataku terrorystycznego na Biały Dom. Teraz musi robić to samo, tyle że na innym kontynencie, gdy pogrzeb premiera Wielkiej Brytanii, najlepiej strzeżona impreza w dziejach, zamienia się w śmiertelną pułapkę. Terroryści wysadzają w powietrze wszystkie najważniejsze zabytki Londynu, by tym samym zgładzić wszystkich przywódców grupy G8. Nietrudno się domyślić, że wszystko idzie jak po maśle do chwili, gdy na ich drodze staje nie kto inny jak Mike.

Dalsza część tekstu pod wideo

Londyn na pewno jest bardzo interesującym miejscem na przeprowadzenie widowiskowej destrukcji totalnej. Trzeba przyznać, że pomysł reżysera Babaka Najafi, by właśnie tam osadzić akcję filmu się broni. Wysadzony w powietrze Big Ben, spadający do Tamizy Chelsea Bridge czy zamieniający się w gruz Pałac Westminsterski wyglądają świetnie. Na początku widzowie dostają silną, surrealistyczną dawkę energii, widząc, jak całe miasto jest spowite chaosem. Do tego ulice roją się od podstawionych policjantów, taksówkarzy czy żołnierzy, którzy strzelają do każdego, kto stanie im na drodze. Budynki co chwila eksplodują, a kamienne place zaczynają wypełniać się krwią. Niestety, ten zastrzyk wystarcza tylko na pierwsze 20 minut. Później jest już ostry zjazd i czekanie na niechybnie zbliżający się finał.

W odróżnieniu od poprzedniej części zagrożenie nie nadciąga ze strony Korei Północnej, tylko, jak to ma miejsce w rzeczywistości, z Państwa Islamskiego. Co ciekawe irański reżyser Babak Najafi uderza w dość aktualny temat zbyt dużej liczby emigrantów arabskiego pochodzenia w Wielkiej Brytanii i potencjalnych zagrożeń z tym związanych. Można to dostrzec chociażby w scenach, w których Scotland Yard nie jest w stanie odróżnić prawdziwych policjantów o ciemnej karnacji od tych podstawionych przez terrorystów. To skutkuje całkowitym wycofaniem się policji z ulic Londynu i de facto oddaniem miasta obcym siłom. Dodatkowo w dialogach znajdziemy wiele odniesień i żartów mających na celu ośmieszenie Państwa Islamskiego i każdego terrorysty pochodzenia arabskiego. Nawet główny bohater nie pozostawia złudzeń, jaki los powinien spotkać każdego agresora, który podniesie rękę na USA czy każdy inny kraj sojuszniczy. Powiem tylko tyle, nie okazuje on nikomu miłosierdzia.

„Londyn w ogniu” to pewnego rodzaju połączenie „Szklanej pułapki” z „Uprowadzoną”, tyle że ta krzyżówka swoją jakością nie zbliża się do obu wymienionych produkcji. Nawet kontynuacje tych hitów są o niebo lepsze od tego, co serwuje nam Najafi. Może z wyjątkiem „Szklanej Pułapki 5”. Od powielonego i do bólu przewidywalnego scenariusza odwracają uwagę fajnie wykonane sekwencje wybuchów czy szaleńcze pościgi samochodowe ulicami miasta. Widać, że reżyser jest miłośnikiem Call of Duty czy Splinter Cell i sporo godzin spędził przed konsolą, bo kilka fragmentów filmu wygląda jak żywcem wyciągnięte z rozgrywki z tych tytułów.

Film ma całkiem ciekawą obsadę: Morgan Freeman, Aaron Eckhart, Colin Salmon, dlatego nie rozumiem, dlaczego scenarzyści dla większości z nich przewidzieli role drugoplanowe, dając im bardzo mało czasu ekranowego. Całość opiera się na roli Gerarda Butlera, który, nie ma co się oszukiwać, swoje lata świetności zdaje się mieć już za sobą. Przynajmniej odnoszę takie wrażenie, patrząc na kilka jego ostatnich filmów: „Bogowie Egiptu”, „Dorwać byłą” czy „Trener bardzo osobisty”.

"Londyn w ogniu" to film akcji średniej kategorii, który dzięki nawet zabawnym sucharom, rzucanym przez głównego bohatera, nie jest kompletną stratą czasu. Lepiej go jednak obejrzeć na DVD czy w telewizji, niż wydawać kasę na bilet do kina. 

 

Ocena: 4/10

+ eksplodujący Londyn
nawet zabawne suchary

- pomysł na scenariusz
główny nemesis

 

Dawid Muszyński Strona autora
cropper