Tanioszka: Assassin's Creed III (PS3)

Tanioszka: Assassin's Creed III (PS3)

Jaszczomb | 22.06.2014, 15:00

wyskoczyło ze swoim czteroosobowym co-opem jako wielką innowacją,  a przecież kooperacja była już w trzeciej odsłonie asasyńskiej serii. Był tam też jeden z najciekawszych grywalnych bohaterów w ogóle, i nie mam tu na myśli Connora, oraz starcia na morzu. Tyle radości w tak niskiej cenie!

Po doszlifowaniu zamysłu na rozgrywkę w i eksperymentach z Brotherhoodem i Revelations, październik 2012 roku przyniósł pełnoprawną kontynuację i zupełnie nowego bohatera. A nawet dwóch. I mówimy tu oczywiście o obu przodkach w Animusie, bo Desmond #nikogo.
Dalsza część tekstu pod wideo
 
Trójka porzuciła słoneczną Italię i Konstantynopol, by przenieść się prawie trzysta lat do przodu, a dokładniej w realia XVIII-wiecznej Ameryki Północnej. Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych, wywalanie Indian z ich ziem, taka sytuacja. Z obowiązkową obecnością historycznych osobistości jak George Washington, Thomas Jefferson czy generał Charles Lee, ale to tylko tło dla bohatera głównego – Haythama Kenwaya.
 
Zaraz, a nie gramy tam przypadkiem jego synem, czerwonoskórym Connorem?
 
No tak, ale tylko przez jakieś 95% gry. Kogo mógłby obchodzić nijaki asasyn z przypadku, który obnaża idiotyczną pogoń za „wolnością” zakonu? Chłopak przynieś-podaj-pozamiataj jest bardziej bezpłciowy od Aidena Pearce’a i nawet nie do końca rozumie tytułowe kredo. Co innego tatko – ten był asasynem, owszem, tyle że był asasynem myślącym i zakwestionował zasady bractwa.
 
 
Haytham Kenway został dumnym templariuszem i daleko mu było do dotychczasowego obrazu ich członka – „chcę władzę, łoo, i muszę zabijać, ha!”. Haytham to osoba, która woli upodlić własnego syna, uwydatniając głupotę jego przekonań*, niż przeciągać go na swoja stronę, uwięzić gdzieś czy zabić. Myślący, cyniczny, postawny… No i miał brytyjski akcent.
 
A z drugiej strony Connor. Ale to w jego skórze spędzamy większość czasu, więc zostańmy już przy nim. Jako dzieciak z indiańskiej wioski, Connor od najmłodszych lat hasa po drzewach i poluje na dziką zwierzynę. Zakładanie sideł, wabienie ofiary, walki oko w oko z niedźwiedziem i parkour po sprytnie zaprojektowanych drzewach – mnóstwo nowości, a jeszcze nie wyszliśmy z lasu!
 
Zwierzaki zostawiają skóry, mięso i trofea, więc polować warto, a zdobyte fanty da się przerobić na użyteczne przedmioty (crafting), oddać do wyrobu dla rzemieślników (prowadzenie własnej osady) lub handlować nimi z innymi koloniami drogą lądową i wodną (symulator małego przedsiębiorcy, ochrona transportu). Jak już mamy statki, to wypada ruszyć na morskie misje, gdzie twórcy posmakowali w żegludze i dostaliśmy później rozwinięty pomysł jako danie główne w . I wciąż nie wyszliśmy jeszcze z lasu (i akwenów)!
 
 
Chociaż z miastami szału nie ma. Boston czy Nowy Jork to nie Rzym, budynki są niskie, małe, a punkty synchronizacji to zwykle dachy kościołów. Mimo to poradzono sobie z tą kwestią na tyle dobrze, że jest po czym skakać. W kwestii pomysłów na misje wciąż mamy do czynienia ze śledzeniem, podsłuchiwaniem i mnóstwem walki, a ta znów polega na walczeniu z każdym po kolei. Strzelcy nadają dynamiki, gra pozwala zasłonić się żywą tarczą przed nadlatującą kulą, a finishery, szczególnie kilku osób naraz, to poezja.
 
Broń palna nie ma tu tak dużego znaczenia jak w pirackiej czwórce, lecz na wyposażeniu Connora znajdziemy łuk, ostrze ze sznurem (można wieszać przeciwników na gałęziach!) i stylowy tomahawk. A zdarzy się też, że będziemy dowodzić podczas większych walk i weźmiemy udział w bitwie o Bunker Hill oraz bostońskim piciu herbaty. Na deser multi, które do zwykłego online'owego zamieszania w śledzeniu siebie nawzazjem dodaje synchroniczne zabijanie NPC-ów w co-opie.
 
 
Gra stara nie jest i wciąż wygląda pięknie, szczególne wrażenie robią oczy postaci i realistyczne niebo. Parkour jest płynniejszy, tak samo jak reszta animacji, i ciężko nie nadrobić takich zaległości w serii za marne trzy dyszki (a może wciąż czeka na Was cyfrowa wersja z Plusa z września 2013?).
 
 
*Zauważyliście, że sympatia dla zakonu asasynów wynika głównie z zabawnej walki partyzanckiej, złodupności skrytobójstwa i tego, że templariuszy pokazuje się zawsze w złym świetle? Tak naprawdę to dzieci we mgle, a w Black Flag już w ogóle buszmeni z dziczy. Dlaczego Ezio wstąpił do zakonu? Bo ojciec, bo zemsta. Z czasem wmówił sobie wartości wolności, nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone, zróbmy rewolucję i zgińmy, bo potrafimy się tylko kryć pod kapturem. Ale to tekst na kiedy indziej.
Źródło: własne
Jaszczomb Strona autora
cropper