Warrior Nun – recenzja serialu. Ani wojownicza, ani zakonnica
Netflix ma talent do podchwytywania ciekawych marek. Marvel, Wiedźmin, dziesiątki interesujących książek. Niestety, po zdobyciu praw oddaje stery bardzo różnym ludziom, przez co efekt końcowy to zawsze wielka niewiadoma. Wojownicza Zakonnica brzmiała ciekawie, zwłaszcza jeśli spojrzeć jak wygląda komiksowy oryginał. No właśnie. Brzmiała.
Jak to możliwe, że serial z takim tytułem jest aż tak nudny? Raz jeszcze ludzie od Netflixa zmarnowali niemały potencjał serwując nam niezbyt ciekawą teen dramę w miejsce wypchanej akcją historii o wojnie między zmilitaryzowanymi siostrami zakonnymi, a demonami z piekła rodem. Dobra połowa sezonu to życiowe rozterki głównej bohaterki, Avy, która musi dojrzeć do roli wybrańca aby, jakżeby inaczej, uratować świat. Ale zacznijmy od początku.
Warrior Nun – Supergirl w habicie
Sparaliżowana od szyi w dół Ava budzi się w jakiejś kaplicy. Urzędujące tam siostry zakonne schowały w jej plecach dziwny, świecący artefakt. Dziewczyna odkrywa nie tylko, że odzyskała kontrolę nad swoim ciałem, ale też zyskała supermoce - jest absurdalnie silna, potrafi przechodzić przez ściany, jej rany goją się niemal natychmiast. Niewiele myśląc wychodzi na ulicę i zaczyna czerpać garściami z odzyskanego życia. Poznaje ludzi, zakochuje się, włamuje na zamkniętą imprezę żeby pojeść za darmo dobrych rzeczy. Sielanka nie trwa jednak długo, ponieważ przekazując jej artefakt, siostry uczyniły z niej kolejną w długiej historii swojego zakonu waleczną zakonnicę - obdarzoną boskimi mocami wojowniczkę, której zadaniem jest obrona naszego świata przed siłami ciemności. Ava z początku nie jest zainteresowana oddawaniem swojego życia sprawie, o której nie ma zielonego pojęcia, ale ostatecznie godzi się ze swoim przeznaczeniem. W walce pomogą jej pozostałe siostry z Zakonu Miecza Krzyżowego i sprawujący nad nimi pieczę ojciec Vincent.
Kiedy już człowiek pogodzi się z faktem, że serial bardziej skupia się na portretach psychologicznych bohaterek niż na wartkiej akcji, "Warrior Nun" potrafi nawet wciągnąć. Grana przez Albę Baptistę główna bohaterka wzbudza sympatię widza swoim wdziękiem i niemalże dziecięcą radością wynikającą z faktu odzyskania władzy w kończynach już od pierwszych scen, dzięki czemu nawet w chwilach, w których wykazuje się czystym egocentryzmem jesteśmy w stanie zrozumieć targające nią emocje i wciąż z nią sympatyzować. Autorzy scenariusza zadbali o niemałą ilość zwrotów akcji, co z jednej strony sprawia, że widz nie musi jakoś bardzo walczyć żeby nie zasnąć (choć zdarzały się odcinki, w których po parę razy sprawdzałem ile jeszcze do końca), z drugiej sprawia, że cała opowieść jest mocno porwana i nieskładna. Postacie przychodzą i odchodzą, raz zdaje się nam, że czarnym charakterem jest ta postać, później, że ta, a na koniec jeszcze inna. Niby nie ma niczego złego w ukrytym antagoniście (więcej - zazwyczaj lubię takie niespodzianki!), ale ten tutaj cierpi na tym, ponieważ jego postać zwyczajnie nie ma czasu odpowiednio wybrzmieć. No ale jak serial ma zbudować ciekawe wątki i zakończyć je w satysfakcjonujący sposób kiedy pierwszy sezon... nie ma zakończenia. Dziesiąty odcinek kończy się obietnicą solidnej batalii w #11. Problem w tym, że jedenasty odcinek nie istnieje. Napoczęte wątki nie znalazły żadnego sensownego zakończenia, bohaterowie nie odnieśli ani zwycięstwa, ani porażki. Tak jakby ktoś przez przypadek zapomniał dorzucić na serwer ostatni odcinek. Nie wiem, kto stwierdził, że to będzie dobry moment na zakończenie sezonu, ale ja jego entuzjazmu w tym temacie nie podzielam.
Warrior Nun – Festiwal przeciętności
Dziwne zakończenie nie jest jedyną niezbyt trafną decyzją ze strony twórców. Znaczna część efektów specjalnych - zwłaszcza krew - prezentuje poziom podobny do pierwszego sezonu Spartacusa od STARZ. Całkiem udanych efektów, jak choćby wygląd prześladującego naszą główną bohaterkę demona, też się kilka znajdzie, ale są to raczej pojedyncze wyjątki. Plany zdjęciowe biją aż swoją sztampowością, miejscami zahaczając wręcz jakością i pomysłowością o darmowe, stockowe ujęcia jakich pełno w internecie. Szczególnie kiepsko wypadają tu sceny dziejące się w odległej przeszłości, na które ktoś postanowił nałożyć rozmywający wszystko filtr, przez co całość wygląda jak z jakiegoś budżetowego szajsu rodem z lat 80 i 90-ych. Sceny walki... Są. Ale widać, że albo produkcji nie stać było na porządnych kaskaderów, albo zaoszczędzili na reżyserze choreografii. Walka wręcz jest powolna i pozbawiona fantazji, a w scenach z użyciem broni białej ktoś zdecydowanie za mocno wziął sobie do serca powiedzenie "krzyżować miecze", bo to niemalże jedyne co widzimy. Lewo, prawo, lewo, prawo, brzuch, dalej. I tak samo jak w przypadku walki na pięści, tak i tu tempo jest iście ślimacze.
Wspominałem już, że Ava zagrana została raczej sympatycznie, ale nie tylko ona. Siostry zakonne spisują się od nieźle (siostra Lilith) do naprawdę dobrze (Mary). Zarówno ojciec Vincent jak i Kardynał Duretti raz wzbudzają nasze zaufanie, a raz podejrzliwość. Reszta obsady jest już, niestety, znacznie bardziej nijaka. Zwłaszcza duet Salvius (kobieta, która próbuje dać światu teleportację, choć kierują nią też raczej osobiste pobudki) i Schaefer (jej przydupas) jest miałki jak cukier. Ciekawostka: grająca siostrę Beatrice Kristina Young jest tak podobna do znanej z Iron Fista i Gry o Tron Jessici Henwick (pierwsze to nijaki serial, drugie to nijaka rola), że przez jakiś czas myślałem, że to faktycznie ona i winiłem ją za położenie swoim występem kolejnej produkcji. Na szczęście okazało się, że to tylko ja jestem ślepy, a i sama siostra Beatrice staje się w drugiej połowie sezonu znacznie ciekawszą postacią.
"Warrior Nun" nie jest może serialem złym, tak jak choćby "Brews Brothers", ale zdecydowanie nie jest to produkcja, którą spokojnie można polecać znajomym. Niemalże każdy jeden element tej układanki zdaje się krzyczeć 'niewykorzystany potencjał!'. Historia Avy może okazać się być nawet ciekawym kawałkiem telewizji, ale o tym przekonamy się kiedy (jeśli) na Netflix zawita drugi sezon. Ponieważ to, co dostaliśmy teraz to nic więcej jak kolejna teen drama z twistem od wytwórni specjalizującej się w tworzeniu teen dram z twistem. Żyjemy w czasach, w których rocznie produkuje się więcej dobrego kina/telewizji niż przeciętny widz jest w stanie obejrzeć nie poświęcając przy tym zdrowia. Niby "Warrior Nun" można obejrzeć. Tylko po co.
Atuty
- Sympatyczna główna bohaterka;
- Sporo zwrotów akcji;
- Kilka ciekawych efektów specjalnych
Wady
- Nuda;
- Większość efektów specjalnych jak z poprzedniej dekady;
- Brak zakończenia;
- Cienki czarny charakter;
- Nijakie zdjęcia;
- Marna choreografia walk
"Warrior Nun" to jeden z tych seriali, które rozkręcają się całą wieczność. Problem w tym, że ten kończy się akurat wtedy, kiedy wreszcie zaczyna robić się ciekawie. Lepiej obejrzeć coś innego.
Przeczytaj również
Komentarze (29)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych