Miasto Niedźwiedzia (2020) – recenzja serialu [HBO]. Potężne Kaczory!
Zafiksowane na punkcie hokeja miasteczko gdzieś na północy Szwecji. Drużyna, która wreszcie zaczyna odnosić sukcesy. Prywatna tragedia, której rezultat może zniszczyć nawet i całą społeczność. Miasto Niedźwiedzia nie należy do najbardziej gościnnych miejsc na świecie.
Adaptacje dzieł literackich rzadko kiedy potrafią oddać sprawiedliwość oryginałowi. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, w końcu książka ma, dajmy na to, 500 stron, a serial może z 8 godzin na opowiedzenie tej samej historii. Są wątki z których trzeba zrezygnować, są uproszczenia, zmiany wynikające z charakteru narzędzi użytych do poprowadzenia narracji. Ale raz na jakiś czas trafia się produkcja, która potrafi nawiązać równą walkę ze swoim protoplastą, czasami wręcz go prześcigając. Czy tak właśnie jest w przypadku Björnstad?
Miasto Niedźwiedzia (2020) – recenzja serialu [HBO]. Nic tylko hokej i śnieg
Peter Andersson jest profesjonalnym hokeistą, który po przeżyciu olbrzymiej tragedii, która dotknęła jego rodzinę postanawia skończyć z NHL i wrócić do rodzinnego Björnstad - tytułowego Miasta Niedźwiedzia - wraz z żoną, córką i synem. Na miejscu czeka już na niego posada trenera lokalnej drużyny hokeja, w zasadzie jedynej atrakcji i głównego towaru eksportowego całego miasta. Niestety, okazuje się, że "drużyna" jest tu słowem użytym nieco na wyrost, jako, że chłopaki reprezentują poziom podobny do naszych piłkarzy - nawet na własnym podwórku nie bardzo jest się czym chwalić. Peter przejmuje więc drużynę juniorów, którą chce budować wokół Kevina, niezwykle utalentowanego nastolatka, z którego ojcem łączy go raczej trudna, dawna relacja. Świeżo zdegradowany poprzedni trener nie jest zachwycony całą sytuacją i stara się zdyskredytować Petera na każdym możliwym kroku. Do kompletu zdaje się, że córka Anderssonów, Maya, smali cholewki do Kevina. Bomba zbudowana z tak niepewnych składników musi, oczywiście, w pewnym momencie wybuchnąć i tak też się dzieje. A rezultat tej eksplozji odmieni, być może już na zawsze, całe Björnstad.
Serial Petera Grönlunda już od pierwszych minut przyciąga widza do ekranu. Oto jedna osoba goni drugą z wielką strzelbą w ręku. Padają strzały - niecelne. Ostatecznie do konfrontacji dochodzi na zamarzniętym jeziorze. Nie wiemy jeszcze co to za ludzie, ani dlaczego jedno z nich celuje drugiemu w twarz, ale już pod koniec pierwszego odcinka poznamy odpowiedź na przynajmniej jedno z tych pytań. Gdyby nie ten start i związana z nim groźba śmierci wisząca nad całą produkcją, można by powiedzieć, że Björnstad zaczyna się jak względnie lekka historyjka o ex-profesjonaliście, który będzie próbował stworzyć dobrą drużynę z bandy średniaków i jednego faktycznie dobrego gracza. Pamiętasz jeszcze taki film jak "Potężne Kaczory", z początku lat 90-ych? To było moje pierwsze skojarzenie. Dzieciaki pochodzą z naprawdę różnych miejsc - są biedniejsi, bogatsi, mają rodziców troskliwych, nadopiekuńczych, nieznośnych. Jest nawet obowiązkowy w komediach sportowych sprzed 30 lat grubasek i obowiązkowy w dzisiejszych czasach gej. Całość zaczyna się bardzo niewinnie, jak gdyby naprawdę jedynym, co twórcy próbują nam pokazać był sport i duch walki. Wszystko zmienia się, kiedy na konto chłopaków wpadają pierwsze sukcesy. Możesz zapomnieć o "Potężnych Kaczorach". Tutejsi gracze na sumieniu mają znacznie gorsze przewinienia niż zrywanie się z lekcji. Trochę szkoda, bo większa uwaga poświęcona samej grze mogłaby wyjść produkcji Szwedów na dobre.
Miasto Niedźwiedzia (2020) – recenzja serialu [HBO]. Zabrakło z jednego, dodatkowego odcinka
Trzeba przyznać, że pilnowanie głównej linii fabularnej wychodzi Grönlundowi całkiem dobrze. Poznajemy z bliska wszystkich głównych bohaterów dramatu, kolejne wydarzenia zgrabnie się ze sobą zazębiają, aby ostatecznie doprowadzić nas do momentu, który widzieliśmy na samym początku pierwszego odcinka. Niestety, finałowe rozwiązanie całego konfliktu jest zbyt szybkie, zbyt niedopowiedziane, aby można było mówić o satysfakcjonującym zakończeniu. Cała masa istotnych wątków pobocznych zostaje bez żadnego, najskromniejszego nawet rozwiązania, a i główny wątek zostawia widza w takim miejscu, że nie sposób nie poczuć się lekko oszukanym. To tak jakby, przykładowo, "Powrót Jedi" zakończył się od razu po tym, jak Luke odmawia przejścia na ciemną stronę mocy. Zero rozwiązania konfliktu z Vaderem, z Palpim, Gwiazdą Śmierci, Rebelią. Nic. Tyle wystarczy.
Na przestrzeni tych pięciu odcinków przez ekran przewinęło się wiele postaci. Jednych widz polubi, drugich znienawidzi. Ich historie wielokrotnie splatają się ze sobą nawzajem, a także z głównym wątkiem, ale na końcu nie oferują żadnego rozwiązania. A wielka szkoda, bo właściwie każda jedna, choć odrobinę istotna postać oferuje sobą coś interesującego. Część z nich zmienia się praktycznie nie do poznania między pierwszym, a ostatnim odcinkiem, a ich poczynania wywołują cały szereg różnych emocji u widza. Wyobraź sobie moją wściekłość, kiedy kilkoro z nich zalicza pod koniec taki zjazd w dół, że masz ochotę przywalić im przez ekran telewizora, po czym serial po prostu kończy się, w żaden sposób tego nie adresując, nie oferując żadnego katharsis, czy w jakikolwiek inny sposób - nawet ten, którego byśmy nie chcieli - kończąc daną historię. Niedopieszczonemu widzowi pozostaje jedynie zaznajomić się z literackim pierwowzorem, który oferuje coś na wzór epilogu. Chyba, że autorzy scenariusza planują pociągnąć historię dalej, ale, szczerze mówiąc, nie wróżyłbym im z tym wielkiego sukcesu. Główny wątek znalazł już swój finał. Rozciąganie produkcji również na jego pokłosie zazwyczaj wychodzi co najwyżej nijako. Dlatego też do tej pory nie dokończyłem brytyjskiego "Broadchurch" - za bardzo znudził mnie drugi sezon.
"Miasto Niedźwiedzia" to serial jakich wiele. Historia nie jest zbyt oryginalna, większość postaci to chodzące archetypy znane z dziesiątek innych produkcji, a samo zakończenie, krótko mówiąc, nie powala. Jakby tego było mało, część bohaterów zdaje się być emocjonalnie upośledzona. Dowiadują się o rzeczach równających ich względnie spokojne życia z gruzami i jedyne na co ich stać, to szersze otwarcie oczu. Piękne panoramy przykrytej śniegiem Szwecji potrafią zauroczyć, ale to trochę za mało. Tym co, być może, utrzyma widza przed telewizorem jest hokej - temat dosyć rzadko eksploatowany w dzisiejszych czasach, a przecież generalnie ciekawy. Tym większa szkoda, że autorzy serialu nie położyli na nim odrobinę większego nacisku. "Miasto Niedźwiedzia" nie jest złą produkcją. Wszystko jest tutaj na swoim miejscu, podobnie jak w recenzowanym przeze mnie niedawno "Życie Przed Sobą". I podobnie jak w tamtym filmie i tutaj brakuje czegoś, co sprawiłoby, że widz krzyknie "wow" i będzie mówił o tym jeszcze kilka miesięcy później. Zamiast tego dostaliśmy kolejną produkcję, którą można obejrzeć, jeśli nie mamy w backlogu niczego ciekawego.
Atuty
- Intrygujący punkt wyjścia;
- Niezłe zdjęcia;
- Poprawne aktorstwo
Wady
- Nijakie zakończenie;
- Dziwne, miejscami wręcz absurdalne decyzje scenarzystów;
- Brakuje emocji, zwłaszcza biorąc pod uwagę temat
"Miasto Niedźwiedzia" nie oferuje niczego nowego w temacie dramatów rodzinnych, ale nie jest też w żaden sposób złą produkcją. Z nudów można obejrzeć.
Przeczytaj również
Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych