W imię diabła (2019) – recenzja filmu [Galapagos Films]. Grasuje tam diaboł!
Nieczyste zagrania wielkich koncernów naftowych wychodzą na światło dziennie, kiedy jeden farmer odkrywa, że ktoś zatruwa mu ziemię. I to od lat. Postanawia więc rzucić się do walki, niczym Dawid na Goliata, w czym pomogą mu stary przyjaciel oraz znany ze swojej zażartości prawnik. Lecz walka toczy się o zbyt wysoką stawkę. Będzie nieprzyjemnie.
Fenomenalnie świetny Edward James Olmos, który samą swoją obecnością sprawił, że szósty sezon Dextera miał gęsty jak melasa klimat i dało się go oglądać (podobno ogólnie nie był to dobry sezon, chociaż ja akurat bawiłem się na nim dobrze) nakręcił film. Thriller. I dodatkowo zagrał w nim drugoplanową, ale ostatecznie istotną rolę. "To nie mogło się nie udać" powie jakiś przypadkowy entuzjasta kina. "Przyjacielu kochany...", odpowiem mu, "w dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe".
W imię diabła (2019) – recenzja filmu [Galapagos Films]. Nie obiecuj...
Całość zaczyna się od Gigi, właścicielki koncernu naftowego, która stawia się na przesłuchanie przed Big Bossem (serio tak się postać nazywa). Najwyraźniej dziewczyna straciła cały swój dorobek w rekordowym tempie i "góra" chce wiedzieć jak do tego doszło. Rozwalona w fotelu Gigi bierze łyka z piersiówki i zaczyna swoją opowieść od słów: "Panowie, przekonałam się, że diabeł ma imię". I od tej chwili zaczynamy film właściwy.
Fred Stern jest owdowiałym farmerem, czy innym sadownikiem. Jest już stary i raczej rozgoryczony, ale w prowadzeniu działalności pomaga mu stary przyjaciel, pochodzący z Meksyku Santiago. Panowie są jak te dwa stare konie - praktycznie non stop się o coś sprzeczają, ale i tak nie daliby temu drugiemu utonąć. Santi zwraca uwagę swojego szefa na fakt, że jego drzewa dosłownie gniją od jakiejś zarazy. Niedługo po tym w jego drzwiach staje Alex, chłopaczek, którego Fred kojarzy jeszcze z czasów kiedy tamten sikał w majtki. Chłopak przychodzi z ofertą kupna pustej przestrzeni znajdującej się pod ziemią starego farmera. Nic go to nie kosztuje, w końcu i tak nie korzysta z tej przestrzeni, a może sobie trochę zarobić. Santiago od razu wietrzy podstęp, a Stern, mimo że początkowo nastawiony raczej optymistycznie, szybko przekonuje się, że jego przyjaciel ma rację. Postanawiają walczyć, w czym pomoże im Ralph, prawnik znany z tego, że nigdy nie odpuszcza dopóki wielka korporacja nie uklęknie. Najbogatsi tego świata nie mają jednak zamiaru tak po prostu pozwolić Gigi pociągnąć się na dno. Przysyłają więc Ezekiela, zaradnego i bardzo ambitnego specjalistę od brudnej roboty, którego zadaniem jest uładzenie sytuacji tak cicho i jednocześnie skutecznie, jak to tylko możliwe. Zaczyna się próba sił...
Film Olmosa z jednej strony jest poważnym, opartym na prawdziwej historii (bardzo luźno) thrillerem, z drugiej aktorzy dosłownie prześcigają się w zawodach kto będzie bardziej przerysowany, teatralny. Na Wikipedii ktoś stwierdził, że "W Imię Diabła" nie jest poważnym dramatem, a czarną komedią. I nawet kupiłbym takie wytłumaczenie, gdyby nie fakt, że tam rzadko kiedy jest się z czego pośmiać - a zaznaczę, że lubię czarne komedie, nawet te głupie, w stylu "Gorzej Być Nie Może". Dostajemy więc poważną, pewną bardzo wyrazistych postaci i bezwzględnej polityki historię, która już w pierwszych pięciu minutach obiecuje pokazać nam diabła w ludzkiej skórze. Kupuję taką konwencję i z zaciekawieniem cierpliwie czekam aż się ten diabeł ujawni. Problem w tym, że film skończyłem oglądać już jakąś dobę temu... i wciąż czekam.
W imię diabła (2019) – recenzja filmu [Galapagos Films]. Jeśli nie masz niczego na pokrycie
Historia zawarta w filmie nie należy do przesadnie odkrywczych. Ot, duża, zła korporacja chce pozbyć się problemu, a mały, uparty człowieczek odpowiada jej twardym "nie". Ale już na samym początku Gigi obiecuje nam zwrot akcji - Fred Stern jest człowiekiem złym, zgniłym i przebiegłym. Diabłem w ludzkiej skórze. Więc czekamy przez cały film aż ta jego przebiegłość się ukaże. Ale nic takiego nigdy się nie dzieje, a samo zakończenie jest tak komicznie głupie, iż zdaje się wręcz potwierdzać, że to nigdy nie miało być poważne kino. Patrząc z perspektywy, już po zapoznaniu się z całym obrazem, można całkiem łatwo dojść do wniosku, że nic, praktycznie żaden element scenariusza nie ma sensu. To po prostu zlepek zabawnie zagranych, sprawnie nakręconych, ale ostatecznie nijakich scen.
Nie mogę jednak powiedzieć że "W Imię Diabła" nie dostarczyło mi rozrywki. Przez bite 90 minut bawiłem się bardzo dobrze, a wszystko to za sprawą farsy, którą serwują nam z pełną premedytacją aktorzy. Grająca Gigi Kate Bosworth to prawdziwy diabeł tego filmu. Ciągle pali i pije, nie obchodzi jej nic poza czubkiem własnego nosa. Kiedy wkurzony Fred goni Alexa z kijem do golfa w ręku, jedyne co ją interesuje to "czy podpisał papiery". Gdy sytuacja zaczyna robić się bardziej napięta, dziewczyna dosłownie pęka i stacza się praktycznie na dno. Haley Joel Osment, czyli filmowy Alex od zawsze udowadnia, że potrafi zagrać dobrze w dosłownie każdym filmie. Czy to będąc Forrestem Gumpem Juniorem, czy widzącym duchy Colem Searem, czy szukającym zamienianego właśnie w morsa przyjaciela Tedem Craftem. Jego Alex jest głupio-cwanym oportunistą, któremu palma (i dziwki i koks) wali do łba w sekundę po tym, jak udało mu się dorobić ciepłej posadki. Bardzo zabawna postać.
Lecz palmę pierwszeństwa zdecydowanie zgarnia Ezekiel, czyli Pablo Schreiber, który już niedługo ożywi w serialu "Halo" samego Master Chiefa. Facet jest dosłownie psychopatą. Kiedy go poznajemy udaje jąkałę aby wkupić się w łaski Freda, ale prędko zaczyna grać w otwarte karty, grożąc naszym głównym bohaterom, że zrobi się źle, jeśli nie odpuszczą. Zachowuje się jakby non stop wybielał nochal i nie zdziwiłbym się gdyby tak właśnie było.
Nie wiem komu mógłbym polecić najnowszą produkcję Olmosa. Z jednej strony jest to ciekawie się zapowiadający thriller, z drugiej jego zakończenie jest tak nijakie, że retroaktywnie psuje resztę filmu. Z jednej aktorzy, jak to się mówi, żują scenerię aż miło, z drugiej prócz tego nie bardzo jest się z czego pośmiać. To taki ciężki do sklasyfikowania potworek, który ani nie jest prawdziwie dobry, ani na tyle zły żeby móc go polecić na seans przy piwie z kolegami. Jeśli szukasz odmóżdżacza na chłodny, jesienny wieczór, to "W Imię Diabła" może być filmem dla ciebie, ale generalnie nie polecam.
Atuty
- Obsada;
- Niezłe zdjęcia;
- Aktorstwo podkręcone do 110%
Wady
- Mizerny scenariusz;
- Obiecuje więcej, niż jest w stanie dać;
- Bardziej dziurawy niż szwajcarski ser
Z takim tytułem to mógł być albo okrutnie dołujący dramat, albo strasznie głupia komedia. Wyszło coś pomiędzy. Połączenie może i ciekawe, ale niezbyt udane. Szkoda twojego czasu.
Przeczytaj również
Komentarze (3)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych