
My, dzieci z dworca ZOO (2021) - recenzja serialu (HBO). Piekło w sterylnych rękawiczkach i pięknych barwach
„My, dzieci z dworca ZOO” jest historią, o której słyszał niemal każdy dzieciak wychowany w latach 80. i 90. XX wieku. Najnowsza adaptacja zrealizowana w formie serialu czerpie inspiracje z wielu filmów o podobnej tematyce, jednak sporo brakuje jej do ideału... Zapraszam do recenzji produkcji dostępnej na HBO GO.
„My, dzieci z dworca ZOO” to jedna z książek, jaka miała duży wpływ na moje nastoletnie życie. Z historią Christiane F., która została spisana przez dziennikarzy Kaia Hermanna i Horsta Riecka, zapoznałam się wiele lat po tym, jak zasłynęła ona w polskich realiach, choć nie zmieniło to faktu, że opowieść była owiana aurą tajemniczości i strachu. Jej mocny przekaz na tyle dobitnie odcisnął piętno na mnie i grupie moich znajomych, z którymi przekazywaliśmy sobie książkę z rąk do rąk, że w tym czasie odechciało nam się eksperymentować. Podobnie rzecz miała się z filmem pod tym samym tytułem, który jeszcze dobitniej przedstawił realia codzienności berlińskiej młodzieży lat 70. i 80. Cóż więc stało się z obecną adaptacją tego wstrząsającego reportażu, że odradzam pokazanie jej nastolatkom? Sprawdźmy.
My, dzieci z dworca ZOO (2021) - recenzja serialu (HBO). Zmarnowany potencjał





Christiane to nastolatka, która doświadcza problemów w rodzinie i przygląda się powoli rozpadającemu się związkowi rodziców. Pragnąc nieco oderwać się od trudnej sytuacji w domu, chce za wszelką cenę wkupić się w łaski Stelli i jej paczki. Pod tym pretekstem po raz pierwszy gości w Sound - klubie, w którym bawi się młodzież z okolicy. Choć na początku dziewczynie trudność sprawia chociażby porządne zaciągnięcie się papierosem, z nieukrywaną łatwością zaczyna próbować różnych narkotyków. Po pierwszym wieczorze następują kolejne wizyty w dyskotece, następne wieczory spędzane przy coraz cięższym towarze i ze znajomymi na narkotycznym rauszu.
Serial dostępny obecnie na HBO GO został stworzony między innymi przez Annette Hess i Philippa Kadelbacha, którzy stanęli przed nie lada dużym wyzwaniem. Już przed premierą recenzowanej produkcji scenarzystka i producentka podkreślała, że pragnie stworzyć uniwersalną historię o trudach dojrzewania, która „wciąga niczym narkotyk”. I tak, muszę przyznać, że „My, dzieci z dworca ZOO” oglądało się niezwykle przyjemnie, bo to obraz bardzo ugrzeczniony, czysty, poukładany i wręcz sterylny, gdzie każdy kadr jest idealnie nagrany. Sceny w klubie są niezwykle efektowne, nawet melina, gdzie nastolatkowie rzucają się w ciągi zażywania heroiny i picia alkoholu nie wygląda zbyt drastycznie. Czuje się, że scenarzyści uwspółcześnili te 40-letnią historię, a skojarzenia z „Euforią” nasuwają się już po kilku odcinkach, choć niektóre kadry są niemal wyjęte z innych produkcji. Niestety, nie tego powinniśmy spodziewać się po serialu inspirowanym tak mocną historią, która swego czasu sprzedała się w ilości 5 milionów egzemplarzy, poruszała problem postrzegania narkotyków, subkultur i społeczeństwa, jakie niedostatecznie zadbało o część najmłodszych obywateli. Sprawy nie ratuje zbytnio fakt, że przed każdym odcinkiem widzowie są informowani wyłącznie o czerpaniu inspiracji z doświadczeń Christiane i dokonanych zmianach w fabule wydarzeń.
Tak, „My, dzieci z dworca ZOO” pochyla się nad historiami nastolatków z różnych grup społecznych. Oprócz Christiane śledzimy także losy Babsi pochodzącej z zamożnej rodziny naznaczonej widmem samobójczej śmierci ojca, gdzie babcia twardą ręką próbuje doprowadzić ją do porządku. Natomiast Stella musiała wydorośleć o wiele wcześniej niż rówieśnicy, bowiem jej matka zmaga się z nałogiem, a pod opieką dziewczyny jest jeszcze młodsze rodzeństwo.
Poznajemy również Axela, Benno i Michiego. Pierwszy z nich wydaje się najbardziej dobroduszny i porządny, pracuje w fabryce i sam się utrzymuje. Po jakimś czasie zamieszkują u niego kumple - Benno to ekscentryczny typ, który twierdzi, że potrafi rozmawiać ze zwierzętami i przeżywa pewne trudności w odnalezieniu swojej drogi. Z czasem staje się jasne, że to trudne relacje z ojcem i brak nici porozumienia popchnęły go w kierunku haszyszu, tabletek i heroiny. Nieco na uboczu paczki trzyma się Michi, najprawdopodobniej dlatego, że nieakceptowana orientacja oraz romantyczne uczucia względem jednego z bohaterów są dla niego źródłem trudności. Poprzez 8 odcinków obserwujemy poczynania paczki i powolną drogę, w której z nocnego klubu sukcesywnie przenosili się do mieszkań berlińczyków żądnych nietypowych wrażeń. Muszę przyznać, że gra aktorska jest naprawdę dobra, a młodzi artyści spisali się znakomicie – bulwersujący wątek Stelli najbardziej odwołuje się do reportażu Hermanna i Riecka, przedstawiając ucieczkę od matki alkoholiczki w jeszcze gorszy byt.
My, dzieci z dworca ZOO (2021) - recenzja serialu (HBO). Imprezy czar z kolejną dawką hery

Nie mogę jednak powiedzieć, że „My, dzieci z dworca ZOO” było seansem mało efektownym. Wręcz przeciwnie. Koncepcja przyjęta przez niemieckich twórców prezentowała się całkiem atrakcyjnie, jednak w tym tkwi jej pułapka. Imprezy w Sound, podczas których tańczący unoszą się nad tłumem i surrealistyczne sceny po spożyciu przywodzą na myśl „Requiem dla snu”, choć nęcą obietnicą ekscytującego, nocnego życia. Do tego dodajmy wiele tanich metafor zwiastujących powolne radzenie sobie z nałogiem i ubrania bohaterów – wraz z dalszym popadaniem w nałóg ich stylówki są coraz bardziej dopracowane, kolorowe i przyjemne dla oka, a oni wydają się jeszcze bardziej ”cool”, co gryzie się z przekazem książki czy filmu z lat 80. W „My, dzieci z dworca ZOO” nie uświadczycie obrzydzającej prezentacji berlińskiej stacji kolejowej, gdzie dzieciaki ledwo kończące 10 lat kroczyły niczym otumanieni, czekając na swoją okazję. Pomimo mocnych scen, które są wygładzone i sprawiają wrażenie sennych marzeń, jesteśmy pozbawieni szerszego kontekstu, dotyczącego chociażby sytuacji społecznej Niemiec i ówczesnej wiedzy o narkotykach. Pamiętajmy, że problem HIV i AIDS rozpocznie się kilkanaście lat później, zatem dzielenie igieł jest na porządku dziennym.
Bardzo podobało mi się, że w recenzowanym „My, dzieci z dworca ZOO” pogłębiono wpływ i perspektywę najbliższych głównych postaci. Rodzice młodej bohaterki, pomimo rozstania, wielokrotnie walczą o córkę i podejmują liczne próby terapii. Poznajemy również kulisy ich relacji, która była naznaczona przemocą i bezmyślnością ojca Christiane. W opozycji do tego obrazu obserwujemy kolejne kontakty przesycone przemocą, nałogami i dewiacjami – znów nieco „w białych rękawiczkach”.
My, dzieci z dworca ZOO (2021) - recenzja serialu (HBO). Narkotyki są złe
Przez cały sezon „My, dzieci z dworca ZOO” przekaz o niebezpieczeństwie, jakie niosą narkotyki, nie wybrzmiewał w żadnym momencie – a obserwowaliśmy staczających się nastolatków, których codziennością stało się świadczenie usług seksualnych, oszukiwanie i kradzieże w zamian za jeszcze jedną działkę. Wszystko to sprawia, że serial może być kuszący i intrygujący dla współczesnej młodzieży, co jest sporą wpadką, bo nauki z niego jak na lekarstwo.
Atuty
- Oprawa audiowizualna
- Bardzo dobre kreacje młodych aktorów
- Pojawiają się mocne sceny
Wady
- Cukierkowe przedstawienie poważnego problemu
- Wszystko jest odpicowane, „instagramowe”, przyjemne dla oka
- To nie serial dla nastolatków, których chcielibyście przestrzec przed ćpaniem
- Zakończenie
„My, dzieci z dworca ZOO” mogło okazać się mocnym, dobitnym obrazem, jednak wyszedł z tego średniak wykreowany niemal na instagramowy feed. Jeżeli macie nastolatków w rodzinie, lepiej zobaczcie z nimi „Euforię” - tematy podobne, ale znacznie bardziej aktualny przekaz.
Przeczytaj również






Komentarze (22)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych