Bugs Bunny: Lost in Time. Najlepsza gra, o której nikt już nie pamięta
Growe adaptacje bajek i filmów często kończyły jako totalne crapiszony, których nie warto nawet tykać kilkumetrowym kijem w kombinezonie ochronnym. Bywały jednak takie wyjątki jak Toy Story 2, czy właśnie Bugs Bunny: Lost in Time - najlepsza jak do tej pory gra oparta na uniwersum Zwariowanych melodii.
Warner Bros. doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że sukces Looney Tunes w latach 90. był wprost niebywały i postacie takie jak Królik Bugs, Kaczor Duffy czy Yosemite Sam są kochane przez dzieciaki na dosłownie całym świecie, a to doskonała okazja ku temu, aby przekuć ich wielką sławę w przyjemną gierkę, po jaką potencjalnie sięgnie każdy posiadacz PlayStation i PC.
Co jest, doktorku?!
Może to dla wielu z was wydawać się dziś niemałym zaskoczeniem, ale stworzone w 1999 roku Bugs Bunny: Lost in Time zostało przygotowane przez Behaviour Interactive - to samo studio, które dziś świętuje ogromny sukces między innymi Dead by Daylight. Wydaniem gry zajęło się zaś Infogrames, czyli dość dużej sławy wydawca, którego dziś znamy pod nazwą Atari.
Dla kanadyjskiego studia przygody bohaterów znanych z bajkowego świata Looney Tunes były dopiero drugą grą w ich karierze, albowiem wcześniej studio odpowiedzialne było wyłącznie za dość średnio przyjętą platformówkę Jersey Devil z 1997 roku. Po tym dość wątpliwym sukcesie firma nawiązała współpracę z Infogrames i jako doświadczony już deweloper w kwestii pracy na pierwszym PlayStation, dostało fuchę przygotowania omawianego dziś Bugs Bunny: Lost in Time, co zajęło około 40. osobowej grupie niecałe 2 lata.
Jak się okazuje, gdy przyjrzymy się strukturze Jersey Devil oraz przygodom Królika Bugsa, znajdziemy pomiędzy nimi dość sporo podobieństw - przynajmniej w kwestii tego co najważniejsze, czyli mechanice skakania, poruszania się i zbierania. Te są niemalże identyczne, choć zostały nieznacznie ulepszone na potrzeby Bugs Bunny: Lost in Time, które w moim osobistym odczuciu pomimo tego, że idealne nie było, doczekało się naprawdę fajnej i bardzo przyzwoitej mechaniki rozgrywki.
Podstawowe jej elementy zostały oczywiście znacząco rozbudowane, bo zaserwowany nam tytuł nie oszczędzał się jeśli chodzi o serwowanie nam jak najbardziej różnorodnych metod zabawy, dopasowanych oczywiście do zwiedzanych przez nas światów.
Chodźmy zapolować na Kłólika
Tak jak wskazuje na to sam tytuł, głównym bohaterem opowieści przygotowanej przez Behaviour Interactive jest oczywiście Królik Bugs, który to w skutek swojej ciekawości, przypadkowo odpala maszynę do podróży w czasie i nie może wrócić do domu. Początkowo trafia do miejsca znanego jako "Nigdzie", gdzie uczymy się podstawowych zasad gry, dawania kopniaków w zadki naszych przeciwników, a także dowiadujemy się w jaki sposób możemy to wszystko naprawić. Okazuje się, że musimy udać się w różne czasy z ludzkiej historii i poszukać w nich magicznych zegarków, dzięki którym powrócimy do swojej spokojnej króliczej norki.
Tak więc na przestrzeni aż 21 grywalnych poziomów zwiedzimy prehistorię, średniowiecze, czasy piratów, lata 30. w USA królowała mafia, a także przyszłość gdzie zmierzymy się z kosmicznymi potworami. Każdy z tych pięciu światów ma swojego przewodniego antagonistę, którymi są oczywiście "złoczyńcy" znani z Looney Tunes, a więc myśliwy Elmer, pirat Yosemite Sam, Wiedźma Hazel, przestępcy Rocky i Mugsy oraz Marsjanin Marvin.
Każdy z poziomów był bardzo ciekawie zaprojektowany, miał swój zabawny motyw przewodni, a dodatkowo wszystko to utrzymane było w konwencji Looney Tunes, a więc można było naprawdę uśmiać się do samych łez. Dodatkowo jak znało się teksty bohaterów z bajek, kojarzyło na bazie jakich odcinków tworzone są niektóre gagi, frajda była jeszcze większa. Jedynym minusem jak na tamte czasy był oczywiście brak polskiej lokalizacji, ale bądźmy szczerzy - nawet dziś taki tytuł otrzymałby co najwyżej polskie napisy.
Zabawa w łowienie easter eggów
Jeśli zaś chodzi o samą przyjemność płynącą z zabawy i dodatkowych mechanik, tutaj deweloperzy naprawdę się nieźle popisali i pomimo miejscami drętwego sterowania, można było dość precyzyjnie oddać każdy skok, zasunąć kopniaka rywalowi, czy też wyrwać marchew z ziemi. Co ciekawe naszego króliczego bohatera można było rozwijać za pomocą złotych marchewek w pierwszej początkowej lokacji, o czym sam dowiedziałem się na jakieś 10 lat po tym, jak pierwszy raz grałem w Bugs Bunny: Lost in Time. Naprawdę, przeszedłem z 80% gry nie mając pojęcia o ulepszeniach pokroju podwójnego skoku, a potem dziwiłem się, że nie można wskoczyć w takie jedno miejsce, gdzie jest ukryta złota marcheweczka. Potem oczywiście znów zagrałem i przeszedłem cały tytuł jak normalny człowiek, a nie taki matoł jakim byłem wcześniej.
Najfajniejsze w tym wszystkim było chyba jednak to, że podczas rozgrywki miało się wrażenie uczestniczenia w popularnym serialu animowanym. Ekrany ładowania wyglądały jak obrazki tytułowe odcinków, scenki z przerywników były zrealizowane jak gagi z bajki, a czasami wręcz łamały czwartą ścianę i puszczały oczko w stronę gracza. Szkoda jednak, że dziś już nie mamy możliwości zagrania w Bugs Bunny: Lost in Time. Idealnie byłoby gdyby gra trafiła na GOG-a, bo pecetowa wersja z podpiętym padem byłaby idealnym rozwiązaniem dla osób, które nie mają już dziś pierwszego PlayStation. A nawet jeśli tak jak ja macie konsolę, kupno oryginalnej gry to koszt co najmniej 150-200 złotych.
Przeczytaj również
Komentarze (42)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych