GTA The Trilogy może się odbić od dna. Historia pokazuje, że nie warto skreślać gry po „pierwszym wrażeniu”
Najnowsze odświeżenie trylogii GTA zdecydowanie nie sprostało oczekiwaniom fanów - właściwie to i tak delikatne określenie. Historia pokazuje jednak, że być może było po prostu "za wcześnie".
Jest takie słynne powiedzenie, że „pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz”. Zdecydowanie coś w tym jest. Gdy kogoś poznajemy i zbuduje sobie złą opinię, później niezwykle trudno jest ją przezwyciężyć. To częsta przyczyna powstawania przeróżnych stereotypów, krzywdzących opinii i zdań, których przełamanie kosztuje mnóstwo czasu i energii. Wniosek jest prosty - zawsze lepiej zrobić dobre początkowe wrażenie, niż złe. Ameryki tu nie odkrywam.
Nie zawsze się to jednak udaje - można mieć niekiedy po prostu gorszy dzień, albo zwyczajnie z czasem się zmienić. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie żałuje jakichś zachować z dzieciństwa. Wiele ich w powietrze nie poleci, prawda? Nie tyczy się to jednak wyłącznie ludzi. Czasem możemy zrazić się do filmu po pierwszym seansie, nie docenić albumu muzycznego po debiutanckim odsłuchu, albo odbić się od serialu przy pilotażowym odcinku.
Sprawa ta dotyczy także gier wideo, a społeczność branży jest na to narażona obecnie bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz, a więc w czasach, gdy gry wideo nie są premierowo dostarczane z pełnymi szlifami. Aktualnie, gdy dostajemy często pół-produkty, które naprawiane są następnymi łatkami. Właściwie nauczyliśmy się z tym żyć. Problem jest jednak taki, że deweloperzy stale nas zaskakują.
Przypadek GTA
Najświeższym przypadkiem, który sparzył graczy już przy pierwszym wrażeniu, jest oczywiście Grand Theft Auto: The Trilogy – The Definitive Edition. Projekt zadebiutował zaledwie kilka dni temu i błyskawicznie zrobiło się o nim głośno w skali globalnej. Niestety nie ze względu na fenomenalny poziom rozgrywki, kapitalne podejście do odświeżenia i nostalgiczną podróż dla wszystkich pamiętających oryginały.
Nope, Rockstar zaliczył ogromną wtopę. Jedną z niewielu w swojej długiej i bardzo cenionej historii istnienia. Nie ma sensu wyliczać pojedynczo rozszerzających się samochodów, zaokrąglanych śrubek czy zwariowanego deszczu, który trudno opisać. Lista byłaby zbyt długa, a nie o to tu chodzi. Nie kopie się leżącego, zwłaszcza gdy ten właściwie zdaje się rozłożony na łopatkach na samym dnie. Trudno upaść niżej.
Zewsząd napływają informacje o zwrotach, szef studia odpowiedzialnego za odświeżenie podkopał sobie PR nieprzyjemną wiadomością na Twitterze, a opinia o samej marce GTA - już i tak nadszarpnięta przez brak „szóstki” - zdaje się nie schodzić po stopniach, ale zjeżdżać windą coraz niżej. Jedna zła decyzja, a reperkusje będą się ciągnęły jeszcze przez naprawdę długi okres. Nie mam żadnych wątpliwości.
Ale to już było…
Skądś to jednak znamy, prawda? Cały czas mam wrażenie, że już takie coś przeżywałem. I wcale nie muszę się daleko cofać pamięcią, aby zrozumieć, co siedzi mi w głowie. Chodzi oczywiście o Cyberpunka 2077. Wielbione studio, ogromne nadzieje, długie wyczekiwanie i zawód. Choć - jak wspomniałem już niejednokrotnie - ja na PlayStation 5 bawiłem się naprawdę dobrze, to zdaję sobie sprawę z ogólnego odbioru.
Pójdę jednak krok dalej, albowiem już nawet przy premierze ostatniej gry od CD Projekt RED miałem małe deja vu. Wtedy do głowy przychodził mi Fallout 76. Odważna próba Bethesdy, aby ze swojej głośnej i - jakby nie spojrzeć - kultowej marki zrobić coś, co trafi do szerszego grona odbiorców jednocześnie. Oczywiście dosłownie - stąd formuła multiplayer i próba przeniesienia realiów fabularnego post-apo na serwery.
Jak wyszło, każdy pamięta. Zdecydowanie nie tak, jak powinno. A to przecież tylko kilka pojedynczych przykładów, których w historii było więcej. Raz na mniejszą skalę, innym razem na większą. W ostatnich latach podobnych wpadek jest niestety coraz więcej. I mam złe przeczycie, że zjawisko to będzie po prostu częstsze.
… I pewnie wróci
Przyszłość niestety rysuje nam się właśnie w takich barwach. Twórcy zdają sobie sprawę, jak ogromny bagaż zaufania mają u graczy i jak łatwo przekonać ich do zakupu produktu w przedsprzedaży (często „stykną” dwie wirtualne kurtki i skórka do broni). Co więcej, zazwyczaj wystarczy „obietnica zmiany”, aby błyskawicznie nas do siebie przekonać. Prawda jest taka, że mamy słabość to lubianych marek.
Jestem wręcz przekonany, że wraz z coraz szybszymi łączami, większym parciem na wydawanie gier, rosnącą liczbą premier i konkurencją, wydawane gry będą coraz bardziej wybrakowane. Zjawisko to będzie postępowało prawdopodobnie aż do momentu załamania rynku, w którym lwia część konsumentów powie stanowcze „NIE”. Do tego momentu umowna granica akceptacji będzie cały czas przesuwana.
Druga szansa
Mając to wszystko na uwadze, należy jednak pamiętać, że niekiedy twórcy rzeczywiście poczuwają się do odpowiedzialności, aby naprawić popsuty projekt. Niektórzy zdają się niczym ci kapitanowie z opowieści, którzy prędzej pójdą na dno ze swoim statkiem, niż zdecydują się go opuścić i poddać. A to jednak napawa optymizmem i pokazuje, że czasem trzeba po prostu dać drugą szansę. I docenić naukę na błędach.
Najgłośniejszym przykładem było swego czasu No Man's Sky, które premierowo kompletnie nie było tym, czym było w obietnicach twórców. Posypały się pogróżki, zwroty i wpisy, które mocno dały po tyłku właścicielom studia i samym wydawcom. Ci jednak spięli pośladki i zdecydowali, że jeśli już życie ich po tych zadkach kopie, to potraktują to jako formę motywacji do działania. Zmienili totalną klapę w fenomenalny kosmiczny sandbox. Potrzebowali czasu.
Podobną drogę przeszedł (i dalej przechodzi) Fallout 76. Kiedyś żartowano, że grę niedługo będą dorzucać do płatków, bo jest takim bublem, że nikt nie chce w nią grać. Dziś żarty można sobie opowiadać na serwerach, bawiąc się w kolejnych angażujących wydarzeniach dla społeczności i przechadzając się po pustkowiach. Bethesda wyciągnęła ten projekt z bagna i udowodniła, że dało się to zrobić dobrze. Potrzebowano czasu.
Zresztą, można wspomnieć także, że w ostatnim czasie nawet Cyberpunk 2077 zdaje się otrzymywać coraz lepsze opinie. Z zalewu hejtu wylewa się coraz więcej pochwał i tekstów na temat tego, iż z czasem pozycja jest po prostu naprawiana, a co za tym idzie, lepsza. Można? Można! I będzie jeszcze lepiej. Po prostu potrzeba czasu.
A co z GTA?
Pokuszę się o stwierdzenie, że prawdopodobnie z Grand Theft Auto The Trilogy The Definitive Edition będzie bardzo podobnie. Wydaje mi się, że za kilka miesięcy - już po paru łatkach - będziemy mieli wreszcie coś, co przynajmniej w minimalnym stopniu zadowoli graczy. Znów usłyszymy głosy o tym, że można było wydać grę później i jeszcze nieco ją doszlifować. Znów podniesie się raban, że czas jest najlepszym pomocnikiem w branży. I znów będzie to prawdą.
Uważam, że warto mieć to na uwadze i nie skreślać całkowicie deweloperów po „złym pierwszym wrażeniu” z danym tytułem. Jasne, podkopali zaufanie. Jak najbardziej można ich za to karać przy okazji kolejnych zamówień, gdy odpuścimy pre-ordery, mając na uwadze, że znów mogli niepotrzebnie się pospieszyć. Teraz może warto dać im trochę czasu? Popełnili błąd, bardzo duży błąd. Najgorszym jest jednak nie wyciągać z niego żadnych lekcji.
Być może mój optymizm zostanie brutalnie sprowadzony na ziemię. Możliwe, iż okaże się, że przesadnie wierzę w ludzkie dobro (nawet w tak brudnej, nastawionej na zysk i często zakłamanej branży, jak gamedev). Wtedy pozostanie mi bić się w pierś. Teraz jednak, pamiętając ostatnie lata i podobne historie, chcę być dobrej myśli. Czasem warto dać szansę zrobienia „dobrego drugiego wrażenia”. Możemy więcej zyskać, niż stracić.
Co sądzisz o takiej formie top ileś?
Przeczytaj również
Komentarze (73)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych