Killzone: Najemnik - PLAYTEST!
Dla posiadaczy PS Vita Killzone: Najemnik będzie jak oaza na bijącej żarem pustyni. Po miesiącach chudych jak nasza szkapa, po okresie posuchy i szarpania w to, co już wyszło czasem dla przyzwoitości, co by sprzęt się nie kurzył, dostaną oni bowiem grę, na którą łapczywie spoglądać będzie sąsiad podczas partyjki w miejskiej komunikacji. Mieliśmy okazję przekonać się o tym ogrywając grywalny kod nadchodzącej produkcji Guerrilla Games.
Dla mnie była to druga styczność (o pierwszych wrażeniach mogliście poczytać w PE#186) z tym FPS-em na Vitę. FPS-em, który jak wskazują na to wszelkie namacalne znaki, wykona kawał dobrej roboty w kwestii przeniesienia doznań znanych z gier na duże konsole w realia szarpania przenośnego. To co bardzo podobało mi się w Uncharted: Złota Otchłań to fakt nienachalnego zaadaptowania do rozgrywki - doskonale znanej z PS3 - patencików rodem ze smartfonowych popierdółek, którym poświęcasz 5 minut podczas posiedzenia dobrze wiesz gdzie. Wspinanie się po linie czy zoomowanie widoku snajperki przy użyciu tylnego panela konsolki - dodatnie takich banałów do czystej krwi strzelanki TPP dało mi poczucie, że oto mam w ręku zacny kawałek sprzętu z zacnymi tytułami. Z Najemnikiem jest podobnie.
Sterowanie dotykowe zaczyna się na wygodnym śmiganiu po menusach, a kończy na bojowych zdolnościach przydatnych w ferworze walki. Gdy dopadniesz Helghasta, nóż w czerep wbijesz mu przesuwając paluchem po ekranie, zupełnie jakbyś siekał owoce w Fruit Ninja, a gdy na wyposażeniu masz podręczne działko, zaliczające się do grupy zdalnie sterowanego uzbrojenia, odpalasz rakiety klikając na wrogów niczym na ikony w dowolnym smartfonie. Owych zabawek - nazwanych Vanguard - będzie łącznie osiem, a wśród znajdą się choćby dwa latające drony. Jeden do robienia bum bum i prowadzenia ognia z góry, a drugi - wyposażony dwa ostrza przebijające na wylot czachę niczego nieświadomym leszczom - cichego zabijania. Litanię dotykowych bajerów zamykają mini-gry np. w hakowanie czy rozbrajanie bomb czy identyczna jak w Uncharted snajperka. Trzeba przyznać, że Vanguardy wydają się - przynajmniej na starcie - znacznie ułatwiać grę. Zresztą - cały jej feeling plasuje się bliżej bezstresowego przenośnego szarpania niż tytułu, który zmusi cię do gryzienia ze złości konsolki. To jednak żadna wada, bo liczy się przecież fun.
Wracają do kasy, to niemal wszystko co robimy w grze sprawia, iż wpływa ona na nasze konto. Stówka za zebranie amunicji po poległych, kilka razy więcej od łebka za precyzyjne headshoty oraz naprawdę gruby zastrzyk za akcje pokroju zabicia jednym granatem kilku gości. Po planszach często i gęstą rozmieszczone są skrzynie nielegalnych dilerów. Dokupimy tam pistolety, karabiny, broń zdalnie sterowaną czy uzupełnimy amunicję. W przeciągu jednego zadania - o ile oczywiście dysponujemy pieniądzem - możemy więc kilkukrotnie zmienić obłożenie naszego wojaka choć trzeba wybierać starannie, bo każda zmiana broni, nawet na tę wcześniej już zakupioną, kosztuje. Grosze, ale zawsze. Gra zachęca więc do zabawy różniastymi pukawkami (a korzystać można i z uzbrojenia ISA i Helghastów), a wszystko, co kupimy w singlowej kampanii będziemy miedz też pod ręką w trybie multi. Ten pozwoli szarpać ośmiu graczom w trzech trybach (deathmatch solo i drużynowy oraz Warzone polegający na zespołowym wykonywani misji) i uwzględnia podział na klasy.
Przeczytaj również
Komentarze (35)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych