Uncharted, The Last of Us I tak dalej. Czy „nowe spojrzenie” musi być identyczne jak oryginał?
Powtarzam to bardzo często w moich tekstach i prawdopodobnie nieprędko od tego odejdę - żyjemy w czasach ogromnego zalewu wszelkich treści popkulturowych. Można wręcz niekiedy odnieść wrażenie, iż dochodzi do swoistego przesytu. Czasem tego wszystkiego jest zwyczajnie za dużo, my nie nadążamy za chłonięciem kolejnych treści i skutkuje to irytacją, zamiast przyjemnością, która powinna z tej działki płynąć.
Wynika to z pędu technologicznego, który sprawia, że dziś grę może stworzyć każdy z minimalnym pojęciem o programowaniu, a film da się nagrać smartfonem za kilka tysięcy złotych. Kluczem jest więc kreatywność, a tego ludziom nie brakuje (zazwyczaj). Jak jednak wiemy, im więcej produkcji, tym większe parcie na stworzenie czegoś, czego jeszcze nie było. I nawet nie w kwestii samej popkultury, ale po prostu swojej działki.
Stąd biorą się bardzo częste „nowe wizje” znanych utworów. Dostajemy filmy na podstawie książek, seriale na podstawie filmów, gry na podstawie seriali, komisy na podstawie gier i tak dalej… Można wymieniać i wymieniać, a prawdą jest, że dziś przecinanie się konkretnych gałęzi kultury popularnej nie jest już żadnym wyjątkowym wydarzeniem, a po prostu pewnym standardem, który stanowi wręcz codzienność.
Kontrowersje
Nie jest natomiast tak, że przechodzi to wszystko bez większego echa. Oczywiste jest, iż gdy powstaje jakieś dzieło bazujące na marce o kosmicznym rozgłosie, to mówią i piszą o tym absolutnie wszyscy. Bazy fanów takich marek jak Gwiezdne Wojny, Marvel, Sonic czy Władca Pierścieni są ogromne w skali globalnej. Gdy więc powstaje coś nowego, od razu wpada pod czujne oko największych miłośników.
A oni nie znają ulg. Każde odstępstwo, każda różnica i każde naruszenie pewnych norm zostaje bardzo mocno skrytykowane. Widzieliśmy to już mnóstwo razy i prawdopodobnie jeszcze wielokrotnie to ujrzymy. Było tak choćby przy „Wiedźminie” od Netflixa, który mocno odbiegał od książkowego klimatu, czy na przykład niedawnym „Uncharted” z Tomem Hollandem, gdzie nie dostaliśmy bezpośredniego przełożenia którejś z gier.
Największy szum tworzy się oczywiście, gdy jakąkolwiek produkcję przekłada się na formę filmu lub serialu aktorskiego. Dlaczego? Cóż, bardzo trudno jest odtworzyć jeden do jednego to, jak dane postaci wyglądały na animowanych kadrach albo - tu zadanie jest wręcz niemożliwe - to, jak prezentowały się w naszej wyobraźni, gdy o nich czytaliśmy. Nie znalazł się jeszcze przecież taki, który mógłby dogodzić każdemu.
Adaptacja a ekranizacja
I w tym miejscu wchodzi kwestia pewnych różnic, których bardzo często się nie zauważa. Otóż tego typu „świeże spojrzenia” i „crossovery gałęzi popkultury” (nie jest to oficjalne pojęcie, nie sugerujcie się nim) przełożone na filmy można podzielić na dwie podstawowe grupy. Obie bardzo często używane są w formie zamienników, a w praktyce odnoszą się do dwóch zupełnie różnych kwestii.
Jak domyślacie się po podtytule tej części tekstu, chodzi o ekranizacje i adaptacje. Ta pierwsza jest wiernym odtworzeniem oryginalnego dzieła i jak najdokładniejszym przeniesieniem pierwowzoru na formę filmową. W gruncie rzeczy scenarzysta czy reżyser skupiają się tu przede wszystkim na tym, aby nowa formuła przekazu była w stanie opowiedzieć to samo, co ta, na której bazują.
Inaczej jest w przypadku adaptacji. Tu mam do czynienia ze swego rodzaju przeróbką oryginału. Twórcy mają dużo więcej wolności kreatywnej i mogą sobie pozwolić na znacznie szerszy zakres działań oraz swobodę interpretacyjną. Często po prostu korzystają z pewnych elementów i ogólnego kręgosłupa powieści, ale całą otoczkę przedstawiają na przykład w zupełnie zmienionej formie.
Czy musi być identycznie?
Być może moja odpowiedź spotka się z linczem, ale uważam, że nie musi być identycznie. O ile ekranizacja rzeczywiście powinna dbać o jak największe podobieństwo, o tyle w przypadku adaptacji bardzo cenię sobie, gdy twórcy mają swój własny pomysł na przedstawienie świata. I mówię to z pełną świadomością istnienia pewnych „paszkwili”. Nie zapomnę nigdy uczucia irytacji, jakie kłębiło się we mnie podczas seansu „Dragon Ball: Evolution”.
Niemniej, uważam, że nie zawsze trzeba iść w stronę dokładnego odwzorowania pierwotnych założeń. Jestem jedną z tych osób, którym nie będzie przeszkadzało, że jakaś rasa w serialu z uniwersum Władcy Pierścieni będzie wyglądała inaczej, niż wcześniej. Nie przeszkadza mi także to, jak przedstawiona została Ciri w „Wiedźminie” od Netflixa. I idąc dalej - całkiem ciepło podchodzę do nowego filmu „Uncharted”.
Warto odpuścić
Najłatwiejszym sposobem na poradzenie sobie z tym niesmakiem jest po prostu odpuszczenie nieco i spuszczenie z tonu. Nie trzeba przecież podchodzić do konkretnych wizji jak do sprawy życia i śmierci. Jeśli się nie podoba, nie trzeba oglądać, prawda? Mamy tak wiele różnych dzieł, taki zalew produkcji (o czym wspominałem na początku), że powinniśmy wybierać te, które dają nam radość.
A jeśli komuś przeszkadza inny kolor skóry, zmieniony wzrost, orientacja bohaterów albo po prostu pewne rozwiązania, które są odlotem kreatywnym jakiegoś twórcy adaptującego znane uniwersum - wystarczy nie oglądać. Jest to bardzo prozaiczne, pozornie durne i sztampowe rozwiązanie, ale często właśnie one są najlepsze i najłatwiejsze do wdrożenia. Nie wzburzajmy się o takie rzeczy, po prostu nie warto.
W tym wszystkim, już na sam koniec, pragnę zaznaczyć jednak, że nie chodzi mi tu bynajmniej o całkowite pobłażanie twórcom, gdy dochodzi do pełnej „profanacji”. Choć może to za mocne słowo i bardziej odpowiednim będzie - „spieniężanie”. Gdy rozmienia się daną markę na drobne, tylko po to, aby zarobić na naiwniakach, powinniśmy to piętnować. Wytykać palcami, krytykować i nie pozwolić na kolejne kroki. Wszystko jest więc kwestią nie tylko nazewnictwa, ale także szerszego kontekstu.
Przeczytaj również
Komentarze (14)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych