Ghostweire: Tokyo S

Ghostwire Tokyo jest lepsze, niż się spodziewałem. Tango Gameworks wciąż na fali

Mateusz Wróbel | 30.03.2022, 22:00

Ghostwire: Tokyo definitywnie zamknęło wiosenną ofensywę dużych premier. To ostatnia duża produkcja, którą warto było bacznie śledzić - zważywszy na to, że za jej stworzeniem stali utalentowani twórcy z Tango Gameworks, którzy już wcześniej dłubali przy pokochanym przeze mnie The Evil Within. Czy podobnym uczuciem będę darzył przygodę rozgrywającą się na ulicach stolicy Japonii? 

Ahoj przygodo!

Dalsza część tekstu pod wideo

Ghostwire Tokyo Piesek

Słowem wstępu: z Ghostwire Tokyo spędziłem przeszło 30 godzin. W tym czasie udało mi się ukończyć wątek główny, wszystkie dostępne zadania pobocznego, oczyścić bramy Torii usuwające mgłę z mapy (czyli odblokowujące nowe tereny do zwiedzenia) i znaleźć kilka znajdziek, choć nimi nie zaprzątałem sobie zbytnio głowy. I mogę z ręką na sercu powiedzieć, że nie żałuje ani chwili spędzonej z tytułem japońskich deweloperów.

Nie ulega wątpliwości, że Ghostwire Tokyo to tytuł specyficzny. Ba, nawet po zapowiedzi obu czasowo ekskluzywnych gier (drugim tytułem jest Forspoken) zmierzających na PS5 i opisaniu ich w tym miejscu zaznaczyłem, że zdecydowanie bardziej przemawia do mnie propozycja Square Enix. W niej akurat wszystko jest jasne: otrzymamy do dyspozycji ogromny świat, w którym przeżyjemy intrygującą przygodę z perspektywy Freyi Holland, w międzyczasie zadowalając się kreatywnym systemem walki. Przy Ghostwire Tokyo było więcej niewiadomych niż pewniaków.

Finalnie jednak Tango Gameworks stanęło na wysokości zadania i udowodniło, że potrafią tworzyć ciekawe, odbiegające od tradycyjnych schematów gry. Pochylić można się najpierw nad  fabułą, która pozwala nam wcielić się w młodego chłopaka o imieniu Akito. Jako jedyny przeżył masakrę na ulicach Tokio, podczas której wszyscy mieszkańcy stolicy Japonii niespodziewanie zniknęli. Naszym celem jest rozwikłanie zagadki tajemniczej mgły, pożerającej wszystkie żywe dusze, a także dowiedzenie się, co dokładnie stało się z naszą rodziną. 

Poznawanie przeszłości protagonisty intryguje, podobnie zresztą jak próby odszukania żywych ludzi. W Tokio wszystko może być iluzją lub wyobrażeniem głównego bohaterka i tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy rozmawiamy z prawdziwym człowiekiem, a kiedy z hologramem. O ile główny przekaz scenariusza do mnie trafił, tak jednak ubolewam nad tym, że cała przygoda jest tak bardzo krótka - trwa zaledwie 6-8 godzin. Przez ten czas ciężko zżyć się z innymi postaciami (tych też nie ma dużo, z wyżej wymienionych względów), ponieważ napisy końcowe pojawiają się zbyt wcześnie. Wiele do życzenia pozostawia również sama postać głównego przeciwnika, która nie robi żadnego wrażenia. Taki drugi Archont z Mass Effect Andromeda czy Eredin z Wiedźmina 3.

Multum aktywności pobocznych i ciekawa walka

Ghostwire Tokyo Przybysz

Zdecydowanie lepiej wypadły zadania poboczne. Za każdym razem poznajemy historię innego ducha uwięzionego w Tokio (dopiero po odkupieniu mogą odejść z tego świata), któremu musimy pomóc naprawić błędy z przeszłości lub przemówić mu do rozsądku. Szczególnie dobrze zapamiętałem wątek dzieciaka składający się z trzech questów, podczas których za każdym razem bawiliśmy się w chowanego. W pamięci utkwiła mi również misja dotycząca odnalezienia młodej istoty, która została uwięziona w nieznanym miejscu przez sąsiadów, którzy nie mogli wytrzymać nocnych krzyków dobiegających z domu zleceniodawcy.

Nieobowiązkowe misje były bardzo ciekawe - ich projektanci mogli puścić wodze fantazji i przygotować ciekawe, trwające od kilku do nawet kilkudziesięciu minut wątki poboczne, podczas których poznajemy, jak przed katastrofą żyło się Japończykom w Tokio. Ponadto, będąc już przy dodatkowych aktywnościach warto nadmienić, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby w międzyczasie łapać, tym samym poszerzając wiedzę o kulturze Azjatów, panoszące się po ulicach miasta legendarne Yokaie, które w japońskiej mitologii i tradycji odgrywają ogromną rolę. Przyjemne z pożytecznym, prawda?

Co natomiast z walką, czyli największą niewiadomą? Czy jest przekombinowana? Czy z biegiem czasu wkrada się powtarzalność? Czy przeszkadza ona bardzo w graniu? Nie, tak i nie. Zdecydowanie jest to aspekt najbardziej wyróżniający Ghostwire Tokyo, ponieważ starcia z przeciwnikami są dość nietypowe. A przynajmniej z początku, kiedy poznajemy podstawy. Strzelamy z tkania wiatru, a więc - w najprostszym tłumaczeniu - korzystamy ze zwykłych naboi, tkania wody zadającej obszarowe obrażenia i kul ognia, które są czymś w rodzaju ciężkiej amunicji. Wraz z kolejnymi umiejętnościami i poziomami doświadczenia wedle życzenia zwiększamy zadawane obrażenia, szybkość odnawiania strzałów czy ogólną efektywność.

Dochodzi do tego, że wraz z wykonywaniem kolejnych misji odblokowujemy wszystkie możliwe ataki wiatrem, wodą czy ogniem. Od połowy aż do końca rozgrywki gramy tym, co już doskonale znamy i oprócz zwiększania atrybutów nie poznajemy nowych zdolności - tyczy się to również samych wrogów, bo wszelkie typy przeciwników poznajemy (nie wliczając w to bossów) mniej więcej wtedy, kiedy ostatnie umiejętności.

Jasne jest więc, że po pewnym czasie walka nie robiła na mnie już żadnego wrażenia, bo mając świetnie rozwiniętą postać każdego Przybysza (tak nazywają się oponenci) zdmuchiwałem jednym, dwoma, czy maksymalnie trzema kliknięciami w myszkę. Czy jednak dochodziło do znużenia czy omijaniem oponentów przy każdej możliwej okazji? Nic z tych rzeczy. Mimo braku zaskoczenia w dalszej części gry system walki wciąż satysfakcjonował i z ogromną radością niszczyłem kolejnych wrogów.

Cichy, dobrze zoptymalizowany hit

Ghostwire Tokyo Brama Torii

Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie również optymalizacja gry na komputerach osobistych. Mając PC wyposażony w RTX 3060 Ti bez jakiegokolwiek problemu mogłem cieszyć się rozgrywką w ponad 100 klatkach na sekundę w rozdzielczości 4K, zachowując przy tym najwyższe z możliwych detali. To świetny wynik, zważywszy na to, że Tokio prezentuje się dosłownie na każdym kroku przepięknie. Oświetlenie jest niesamowite, podobnie zresztą jak szczegółowość zwiedzanych przez nas terenów. Trochę gorzej wypadły wyłącznie modele postaci, ale wersja na PC jest dopracowana i mogę każdemu ją śmiało polecić.

Tak, jak wspomniałem w tytule, Ghostwire Tokyo jest lepsze, niż się spodziewałem. Do premiery uważałem, że będzie to produkcja znacznie gorsza od pokochanego przeze mnie The Evil Within, ale wcale tak się nie stało. Wciąż stawiam przygodę Sebastiana Castellanosa nad tą, w której sterujemy Akito, ale nie odstaje ona w znaczący sposób. W niektórych rzeczach, jak właśnie w optymalizacji, stoi nawet poziom wyżej. Gdyby Tango Gameworks udało się zapewnić jeszcze bardziej intrygujący wątek główny w Ghostwire Tokyo, to kto wie, być może obie marki stawiałbym na równi sobie.

Interesuje Cię ten tytuł? Sprawdź nasz poradnik do Ghostwire: Tokyo.

Mateusz Wróbel Strona autora
Na pokładzie PPE od połowy 2019 roku. Wielki miłośnik gier wideo oraz Formuły 1, czasami zdarzy mu się sięgnąć również po jakiś serial. Uwielbia gry stawiające największy nacisk na emocjonalną, pełną zwrotów akcji fabułę i jest zdania, że Mass Effect to najlepsza trylogia, jaka kiedykolwiek powstała.
cropper