Tron

Tron kończy 40 lat! O filmie Disneya, który wyprzedził swoją epokę

Dawid Ilnicki | 10.07.2022, 16:00

Okrągła czterdziestka stuknęła wczoraj “Tronowi”, jednemu z przełomowych filmów, jeśli chodzi o użycie efektów specjalnych na ekranie. O dziwo wcale nie okazał się on w swoim czasie wielkim hitem frekwencyjnym, ale niewątpliwie wpłynął na przyszłe pokolenia twórców, zwłaszcza komputerowych animacji.

“Efekty specjalne rewolucjonizują świat filmu”: donosił - tuż przed premierą filmu Stevena Lisbergera - “The New York Times”. To co przedstawiciele dużo młodszego pokolenia mogliby obecnie skwitować zdawkowym “Duh…” było kiedyś prawdziwym przewrotem, który budził mieszane odczucia. Widać to szczególnie w komentarzach z tych czasów, takich jak choćby słowa reżysera “Star Trek: Gniew Khana”, Nicholasa Meyera, który stwierdził, że studyjne sztuczki techniczne rzadko ratują film przed kompletną klapą. Twórca narzekał na to, że ówczesne praktyki telewizyjne sprawiły, iż widz przestaje mieć cierpliwość do śledzenia ekspozycji, a przez to większość produkcji zmienia się w coś co nazwał “współczesną pornografią”, objawiającą się prymatem tanich, efektownych sztuczek, nad wciągającą, ale co za tym idzie również wymagającą pewnego skupienia, fabułą. Jak widać upływ czasu wcale nie unieważnia pewnych, pojawiających się również w naszych czasach, problemów…

Dalsza część tekstu pod wideo

Interesujące jest zresztą to, że sam autor artykułu, John Culhane, jako przykład widowisk chwalonych za efekty, które jednak nie spotkały się z uznaniem - zarówno widzów, jak i krytyków - wymienia “Blade Runnera” i Coś” Johna Carpentera. Filmy dziś uznawane za absolutne klasyki kina gatunkowego, na których zwyczajnie nie poznano się w tamtych czasach. Nadmiar atrakcji wywoływał zatem reakcję konserwatywną, objawiającą się w odrzuceniu produkcji, które starały się wykorzystywać ówczesne nowinki technologiczne; przy czym mówimy tu przede wszystkim o obrazach, które mimo używania technik komputerowych często były osadzane w rzeczywistości widzianej przez ówczesnych widzów na co dzień. Takim przypadkiem z pewnością nie był film, który miał swoją premierę dokładnie 40 lat temu.

Twórcy “Trona” wymyślili bowiem opowieść o genialnym komputerowym hakerze, który w poszukiwaniu dowodów na kradzież własnego pomysłu, dematerializuje się, a następnie trafia do wirtualnej rzeczywistości, gdzie musi stoczyć bitwę z - zarządzającym tym specyficznym uniwersum - programem. Koncept - już na poziomie samego streszczenia fabuły - brzmiał rewolucyjnie, ale też od początku pojawiały się obawy o to, że ówczesna widownia w ogóle go nie kupi. Autor skryptu (wraz z Bonnie Macbird), a następnie również reżyser tego widowiska, Steven Lisberger mocno wierzył jednak w to, że historia, w której centrum umiejscowiono walkę o odzyskanie własnego dorobku, przemówi do Amerykanów. Wszystko zaczęło się jednak od zachłyśnięcia technicznymi możliwościami ówczesnych komputerów.

Pong i Alicja w Krainie Czarów

Tron

Dopiero raczkująca, na przełomie lat 70. i 80,. nowoczesna animacja przyciągała przede wszystkim tych, którzy szukali zupełnie innych technik filmowych. Jednym z takich twórców był właśnie Steven Lisberger, który sam wyznał, że w owym czasie widział w niej wyraz buntu przeciwko klasycznym formom, a także możliwość na zaistnienie w zupełnie nowej gałęzi rozrywki, która z czasem zacznie zyskiwać na znaczeniu. Urodzony w 1951 roku Amerykanin na początku podjął współpracę z Ericem Laddem, z którym założyli pierwsze studio animacji, zajmując się nią - wedle własnych słów - na najbardziej podstawowym poziomie. Ich pierwszym dziełem okazała się krótkometrażówka “Cosmic Cartoon”, która zdołała uzyskać nominację do studenckiej nagrody. Przegrała jednak wtedy z “Anti-Mater” duetu Lewis Hall - Carlos Guiterrez-Mena. Kluczowe dla dalszych losów twórców okazało się jednak zetknięcie z możliwościami ówczesnych komputerów, a także coraz popularniejszymi w tym czasie grami komputerowymi.

Choć początkowo Lisberger i Ladd myśleli o aktywności czysto artystycznej, szybko zrozumieli, że jeśli chcą iść do przodu, a przede wszystkim zapewnić sobie na tyle solidne finansowanie, by utrzymywać w swym stosunkowo małym biurze wszystkich współpracowników, będą musieli rozpocząć działalność komercyjną. Na ich szczęście byli oni jednocześnie zafascynowani specyficznym rodzajem podświetlanej animacji, robiącej furorę w latach 70. i 80., a widocznej później również w “Tronie”. Podstawową różnicą pomiędzy typowymi wytworami owych czasów a rozwiązaniami forsowanymi przez duet animatorów było to, że o ile w pierwszych podświetlenie występowało jedynie jako element tła, Lisberger i Ladd myśleli o tym, by stworzyć w ten sposób postacie, które wyglądałyby jakby były stworzone z - jak to określił sam reżyser - “płynnego neonu”.

Duet wraz ze swym zespołem pracował zatem jednocześnie nad filmami reklamowymi, zapewniającymi im fundusze, a z drugiej strony tworzył również elementy dużo większego projektu, który zmaterializował się dopiero na początku lat 80. Kluczowe okazało się poznanie producenta Donalda Kushnera, który w tym czasie znał Lisbergera i Ladda przede wszystkim ze wspomnianych reklamówek. Marzeniem twórców było w tym czasie zrealizowanie animacji zawodów olimpijskich, na którą niedługo otrzymali specjalny grant, a znajomość z Kushnerem pomogła im w sprzedaży tej produkcji telewizji NBC. Niezwykle skomplikowany projekt wymusił na twórcach przeprowadzkę z Bostonu na zachodni brzeg USA, do Venice w Kalifornii (wraz z całym dotychczasowym zespołem), a także zatrudnienie sporej grupy dodatkowych animatorów już na miejscu. Produkcja okazała się jednak sporym sukcesem i pokazała ogromne możliwości ich firmy.

W międzyczasie powoli kiełkowała idea stworzenia “Trona”, czyli filmu rozgrywającego się w wirtualnej rzeczywistości, do której trafia główny bohater. Podstawowymi inspiracjami dla produkcji okazały się próbki graficzne z komputera MAGI, które na przełomie dekad oglądał Lisberger, a także zyskująca sobie w tym czasie coraz większą popularność gra PONG. Scenariusz został również w pewnej mierze oparty na klasycznej “Alicji w krainie czarów”, zwykle stanowiącej podstawę fabuł, w których pojawia się idea wejścia do alternatywnej rzeczywistości. 

Oglądając solidnie zrealizowany film “The Making of Tron”, dostępny na Youtube, trudno nie ulec wrażeniu, że mógł to być najlepiej pomyślany obraz jeszcze przed startem jego realizacji. Twórcy bowiem naszkicowali nie tylko jego fabułę, ale także mieli gotowy niemal cały rysopis, który uwzględniał konkretne postacie, rozrysowane specyficzne miejsce akcji, ogromną ilość modeli pojazdów, potrzebnych do stworzenia filmu, a także dokładnie przemyślany sposób realizowania kolejnych scen. Wszystko to tworzyli zresztą za pieniądze pożyczone pod zastaw przyszłych zysków z poprzedniej produkcji, czyli sprzedanego NBC “Animalympics”. Cóż z tego jednak, skoro pukając do bram kolejnych wytwórni filmowych wciąż natrafiali na ten sam problem.

“To niezwykle ekscytujące, ale jak mamy to w ogóle zrobić?”

Xeros

To co dziś znamy pod tytułem “Tron” na początku miało być filmem w pełni animowanym. By wypromować studio, zespół stworzył nawet 30-sekundowy filmik promujący, pokazujący pierwsze pojawienie się tytułowego bohatera. Scenariusz do filmu pisali Lisberger wraz z Bonnie MacBird; spory udział miał jednak przy nim naukowiec Alan Kay, który oprowadził twórców po XEROX PARC. Współpraca z MacBird okazała się zresztą wstępem do ich związku, a następnie małżeństwa. W międzyczasie Lisberger wraz z Kushnerem próbowali uzyskać finansowanie od Warner Bros., Metro-Goldwyn-Meyer i Columbia Pictures, ale we wszystkich miejscach otrzymali odpowiedź odmowną. Jakiś czas później postanowili spróbować jeszcze w jednym miejscu.

Na początku lat 80. studio Disneya miało opinię miejsca, gdzie można było zrealizować dużo odważniejszą, jak na te czasy, produkcję i nie zawiedli się na tym także twórcy “Trona”. Pomysł widowiska od razu przypadł do gustu przedstawicielom giganta, choć oczywiście nie obyło się bez obiekcji. Podstawową był rzecz jasna fakt dawania sporych pieniędzy debiutującym z pełnometrażowym obrazem twórcom. Nie spodobało im się również wiele elementów scenariusza, w którym pełno było terminów czysto naukowych i te od razu skreślono. Dodano również wiele poważniejszych motywów o wydźwięku quasi-religijnym. Niemal wszystkie fragmenty, z których zrezygnowano, przemyciła do skryptu MacBird, co oczywiście skończyło się poważnym sporem. Autorstwo scenariusza ostatecznie przypadło w udziale samemu Lisbergerowi, MacBird jest wymieniona tylko jako twórczyni opowieści. W oryginalnym ujęciu “Tron” miał być filmem z dużo większą ilością czysto komediowych motywów, a scenarzystka początkowo typowała do roli Kevina Flynna, 30-letniego wtedy Robina Williamsa. 

Obserwatorzy ówczesnej sytuacji konstatują, że przedstawiciele Disneya ostatecznie zgodzili się na sfinansowanie filmu dlatego, że dostrzegli ogromny potencjał gier arcade, które w tym czasie rzeczywiście były coraz popularniejsze. Co ciekawe, na planie filmu wręcz zachęcano odtwórców do tego, by z nich korzystali, czym średnio zainteresowany był Bruce Boxleitner, mający opinię człowieka natury, spędzającego wolny czas na swym ogromnym rancho (który scenariusz do “Trona” po raz pierwszy czytał na planie telewizyjnego filmu “I married Wyatt Earp”, grając tam głównego bohatera), a z kolei Jeff Bridges właściwie się od nich uzależnił. Przenikliwość producentów widać choćby w tym, że dużo bardziej dochodowa, niż sama produkcja, okazała się - wyprodukowana jako swoisty spin-off do niej - gra, ciesząca się niesłabnącym zainteresowaniem przez następne kilka lat. 

David Warner

Choć film ostatecznie był dystrybuowany przez Disneya, wielu animatorów studia odmówiło przy nim pracy, motywując swój sprzeciw charakterem produkcji, która w większości była tworzona komputerowo. Niektórzy już wtedy obawiali się, że taki sposób realizacji wpłynie negatywnie na ilość przyszłych animacji rysowanych ręcznie. Nie chcieli zatem podcinać gałęzi, na której siedzą. Ta ostatecznie padła w 2004 roku, kiedy firma zamknęła swoje studio animacji, a choć później zostało ono ponownie otwarte przez Johna Lassetera, rewolucji CGI nie udało się powstrzymać. Ów protest nie był jednak wielkim problemem dla Lisbergera i spółki, którzy zaangażowali w produkcję tak uznane postacie jak Jean Giraud (kojarzony powszechnie jako Moebius) i Syd Mead. Widać to choćby w niesamowitych projektach lokacji w wirtualnej rzeczywistości, które do dziś robią ogromne wrażenie. 

Także obsada filmu okazała się strzałem w dziesiątkę. Do zupełnie nietypowej dla siebie roli dostosował się wspominany już Boxleitner, a z kolei Bridges niedługo po tym wystąpił w “Starmanie” Johna Carpentera. Na planie “Trona” musiał się zmagać m.in. z noszeniem bardzo niewygodnego i dość śmiesznie wyglądającego pasa, który stał się obiektem żartów ekipy, realizującej film. Świetnie w filmie wypada również, odtwarzający głównego antagonistę, David Warner, który dotąd znany był z teatralnych ról szekspirowskich, co zresztą da się odczuć, gdyż wnosi on do tego obrazu podobny pierwiastek co Max von Sydow jako Ming Bezlitosny we “Flashu Gordonie”. W realizacji filmu uczestniczył nawet ówczesny mistrz we frisbee Sam Schatz, który rzeczywiście okazał się bohaterem najlepiej rzucającym specyficznym krążkiem, obecnym w filmie.

By zdać sobie sprawę z tego jak rewolucyjnym projektem był “Tron” należy sobie uświadomić moc ówczesnych, super-nowoczesnych komputerów, na których był realizowany. Dysponowały one zawrotną pamięcią 2 MB RAM, a także ogromnym dyskiem 330 MB. Dla porównania, ówczesne maszyny miały zazwyczaj pomiędzy 1 a 16 kilobajtami RAM i trudno je w ogóle zestawić nawet z dzisiejszymi telefonami. Jak słusznie jednak zauważył Bill Murray: “Mój iphone ma dwa miliony razy większą pamięć niż komputer na statku Apollo 11. Oni polecieli na księżyc. Ja strzelam ptakami w domki świnek” i sprawdza się to również w przypadku tej produkcji. Twórcy “Trona” bez wątpienia bowiem wyprzedzili swoją epokę, a ich wysiłki stały się zaczątkiem rewolucji, kontynuowanej później choćby przez Pixara, którego szef, John Lasseter bezpośrednio odwoływał się do dorobku filmu z 1982 roku, twierdząc, że bez niego nie byłoby choćby serii “Toy Story”. Jak zwykle w takich wypadkach bywa, pionierski obraz nie spotkał się z tak wielkim zainteresowaniem widzów. W swoim czasie zarobił tylko 50 milionów dolarów, ale żyje do dziś w wyobraźni milionów kinomanów, mających dziś przynajmniej 30 lat.

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper