Reklama
Wiedźmin

Nie wołaj o pomoc, nie nadejdzie - kulisy powstania pierwszego Wiedźmina

Dawid Ilnicki | 23.03, 13:00

Interesującym fenomenem, związanym z niemal każdą premierą ekranizacji kultowego materiału literackiego jest renesans zainteresowania wcześniejszymi produkcjami, których scenariusze zostały oparte na tych powieściach. Tak jest obecnie w przypadku niemal powszechnie wychwalanej pod niebiosa “Diuny” Denisa Villeneuve’a, wokół której jednak zebrało się również grono osób kompletnie niezadowolonych z wizji Kanadyjczyka.

Podnoszących standardowy w tego typu wypadkach zarzut mocnego spłycenia części wątków obecnych w powieści Franka Herberta. Najbardziej interesującym trendem, widocznym w mediach społecznościowych, wydaje się jednak powrót do filmu Davida Lyncha. Nie został on co prawda w pełni zrehabilitowany, ale mimo wszystko część komentujących zauważa w nim wiele ciekawych koncepcji, które nie mogły zostać w pełni rozwinięte, przede wszystkim ze względu na spór pomiędzy reżyserem a producentami, skutkujący niedopuszczeniem twórcy do prac nad jego ostatecznym kształtem.

Dalsza część tekstu pod wideo

Podobne zjawisko dało się dostrzec również po premierze netflixowego serialu “Wiedźmin”, który sam w sobie jest przypadkiem niezwykle interesującym. Zaskakuje tu przede wszystkim wyraźny rozdźwięk pomiędzy ocenami zagranicznych widzów, widocznych choćby w bardzo wysokiej nocie na IMDB, a chłodnym przyjęciem rodzimej widowni i krytyki. Na tak dobrze przygotowanym gruncie pracować zaczęła również nostalgia, połączona oczywiście z wszechobecną w dzisiejszym Internecie przekorą i ironią, w tym wypadku manifestującymi się w często powtarzanym sądzie, o tym że pierwsza ekranizacja dzieł Andrzeja Sapkowskiego w gruncie rzeczy jest nawet lepsza niż seria zrealizowana dla streamingowego giganta.

Największym zarzutem do pierwszego “Wiedźmina”, który pojawił się tuż po premierowym pokazie, prócz rzecz jasna okrutnie słabych efektów specjalnych, była bowiem jego wyjątkowo rwana narracja, kompletnie nie oddająca fenomenu prozy pisarza z Łodzi. Gdy okazało się, że scenarzystom pierwszego sezonu produkcji Netflixa również nie udało się stworzyć przekonującej linii fabularnej, na dzieło Brodzkiego i spółki zaczęto spoglądać przychylniejszym okiem. Historia jego realizowania nieprzypadkowo stała się również obiektem zainteresowań badaczy, co pokazuje choćby artykuł autorstwa Roberta Dudzińskiego z Uniwersytetu Wrocławskiego, starający się spojrzeć nie tylko na sam proces tworzenia wystawnego widowiska fantasy za - w gruncie rzeczy - dość skromne pieniądze, ale również umieszcza go w kontekście szerszych przemian kinematografii polskiej, wciąż próbującej znaleźć sposób na finansowanie produkcji filmowych po przemianach w 1989 roku.

Sprawa Rywina

Wiedźmak

Sam Andrzej Sapkowski, w wywiadzie dla wrześniowego magazynu “Film” z 2001 roku stwierdza, że początki realizowania “Wiedźmina” sięgają 1995 roku, czasów tuż po debiucie jego pierwszego opowiadania. Wtedy jednak film nie powstał. Wersję tę potwierdza Michał Szczerbic, który w wywiadzie dla Machiny stwierdza, że przez pięć lat zespół pracujący nad ostatecznym kształtem scenariusza, opartego na opowiadaniach pisarza, szukał kogoś kto sfinansuje tę produkcję. Z pomocą przyszedł nie kto inny, a sam Lew Rywin, w owym czasie kojarzony jeszcze wyłącznie jako znakomity producent filmowy, współpracujący choćby ze Stevenem Spielbergiem podczas realizacji “Listy Schindlera”, na planie której drugim reżyserem był zresztą Marek Brodzki.

We wspomnianym wywiadzie z “Filmu” Sapkowski podkreśla determinację wspomnianej już dwójki, jak również fakt iż otrzymał od nich możliwość tworzenia scenariusza do filmu. W typowy dla siebie sposób stwierdził jednak, że pisarz - w oczywisty sposób postrzegający swoje dzieło jako doskonałe - nie może uczestniczyć w procesie przykrajania go na potrzeby filmowej adaptacji, z czym trudno się nie zgodzić. Tą niewdzięczną, o czym przyszło się przekonać autorom tuż po fali krytyki, płynącej ze strony największych fanów wiedźmińskiego pięcioksięgu, pracą zajęli się więc duet Michał Szczerbic - Marek Brodzki i już rzut oka na wywiad z pierwszym autorem ujawnia problem ze zrozumieniem materiału wyjściowego. 

Oczywiście z dzisiejszej perspektywy niezwykle łatwo, zwłaszcza po serii gier, tworzonych przez ludzi nie tylko doskonale rozumiejących specyfikę języka dzieła Sapkowskiego, ale także co rusz dokładających do obecnych tam dialogów idealnie pasujące nawiązania do współczesności, krytykować scenarzystów za ich złe podejście, ale mimo wszystko już na etapie pracy nad skryptem widać, że ów projekt nie mógł się powieść. Michał Szczerbic wyznaje bowiem, że ich filmowa adaptacja jest pozbawiona brutalności, a co za tym idzie także rubasznej wulgarności, będącej jednym ze znaków rozpoznawczych prozy polskiego pisarza, której co ciekawe nie udało się właściwie oddać także w netflixowym serialu. Odbija się to zwłaszcza w mocno teatralnym sposobie grania swych ról przez większość aktorów, na tle których pozytywnie wyróżnia się, raczej średnio udanie dobrany do swej roli, ale i tak wprowadzający do fabuły trochę kpiarskiego tonu, Zbigniew Zamachowski jako Jaskier, jak również akurat całkiem niezły Michał Żebrowski, wcielający się w głównego bohatera. 

Warto tu przypomnieć z jak wielkim oporem spotkała się wówczas, wśród fanów literackiego pierwowzoru, podjęta w zasadzie przez samego Lwa Rywina decyzja o obsadzeniu tego aktora, kojarzonego wtedy przede wszystkim z rolą w “Panu Tadeuszu”. Wielu miłośnikom wiedźmińskiego pięcioksięgu bardzo trudno przychodziło wyobrażenie go sobie jako Geralta, co zresztą poskutkowało stworzeniem osławionego Komitet Obrony Jedynie Słusznego Wizerunku Wiedźmina. Sam Sapkowski przypomniał w tym kontekście podobne kontrowersje jakie towarzyszyły wyborowi Małgorzaty Braunek i Daniela Olbrychskiego do swych ról w “Potopie” Jerzego Hoffmanna, a także protestów samej Anne Rice po decyzji o zatrudnieniu Toma Cruise’a w “Wywiadzie z wampirem”, za co autorka zdecydowała się przeprosić już po zobaczeniu całego filmu. 

Szybko kurczący się budżet

Smoku

“Wiedźmin” Marka Brodzkiego był jednym z najdroższych polskich filmów przełomu wieków. Na ogromną, w przypadku rodzimych produkcji, kwotę niemal 19 milionów złotych złożyły się do spółki firmy prywatne, jak również telewizja, dla której jednak przygotowano 13-odcinkowy serial, będący właściwą, a dziś nieco pomijaną w rozważaniach o pierwszej ekranizacji prozy Sapkowskiego, wersją przygód Geralta z Rivii. Jak zauważa jednak, wspomniany już na początku Dudziński, ponad ⅓ tej kwoty została wydana na kampanię marketingową, która uwzględniała zarówno reklamę outdoorową, materiały w prasie, nie tylko tej filmowej, ale również produkcję wszelkiego rodzaju materiałów pamiątkowych, związanych z filmem. 

Rzecz jasna odbiło się to na jakości samego filmu, który szczególnie ucierpiał wskutek niewystarczająco rozwiniętej i bardzo drogiej w owym czasie technologii tworzenia efektów specjalnych. Znakomitym materiałem do przemyśleń na ten temat jest, zamieszczony we wspominanym już numerze magazynu “Film”, wywiad z zajmującym się efektami specjalnymi Pawłem Nurkowskim, który mówi tam o dokładnych kwotach, jak również fakcie, iż rozwój technologiczny był w tym czasie tak duży, że ekipa co kilka miesięcy musiała kompletnie wymieniać sprzęt! Samo oprogramowanie kosztowało 20000 euro, a do tego dochodzą również koszty wypożyczenia konkretnych akcesoriów i sesji ze sprzętem działającym w technologii motion-capture. Jeden dzień miał wtedy kosztować od 60 do 80 tysięcy dolarów.

Nic więc dziwnego, że wyjątkowo biednie wyglądające starcia Geralta z potworami, jak również słynny smok wywoływały raczej uśmiech politowania niż zachwyt, a sama produkcja - pomyślana jako efektowne widowisko fantasy - bardzo szybko zaczęła przypominać  standardowe rodzime dzieła spod znaku “płaszcza i szpady” realizowane jeszcze w czasach PRL, takie jak “Czarne chmury” czy “Rycerze i rabusie”. Produkcji paradoksalnie nie pomogła również szeroko zakrojona akcja marketingowa, robiąca koszmarne wrażenie już po zapoznaniu się z finalnym dziełem, co oczywiście wywołało lawinę wyjątkowo złośliwych komentarzy, których wspólnym mianownikiem okazało się oczywiście szukanie winnych.

Pierwszym był rzecz jasna reżyser filmowego “Wiedźmina” Marek Brodzki. Postać w historii polskiej kinematografii nietuzinkowa, bowiem mało który rodzimy twórca mógł się pochwalić owocną współpracą z tak znakomitymi artystami jak choćby Steven Spielberg, Roman Polański, Volker Schlöndorff, Costa Gavras, a także Krzysztof Zanussi i Marek Koterski. Po premierze ekranizacji prozy Sapkowskiego przypadła mu zaś w udziale rola kogoś w rodzaju drugiego Marka Piestraka,  tworzącego głównie w czasach PRL, który zasłynął jednak przede jako autor, uznawanej za najgorszy polski film w historii, “Klątwy doliny węży”.

Odsłuch bardzo ciekawej rozmowy z reżyserem, przeprowadzonej przez Alka Pietrzaka w podcaście “Ciąg dalszy kinematografii” ujawnia jeszcze jedno podobieństwo pomiędzy tymi dwoma twórcami. Ich ogromną miłość do kina, jak również świadomość licznych uwarunkowań jakie towarzyszyły realizacji ich najbardziej znanych dzieł. Zarówno Piestrak, na spotkaniach po seansach jego najważniejszych dzieł na festiwalu Octopus, jak i Brodzki rozpoznają powody dla których ich filmy są nisko oceniane, ale również dobrze wiedzą dlaczego w żadnym wypadku nie mogły być one lepsze. Reżyser wspomina tu nie tylko niezwykle długi, bo aż 168-dniowy okres zdjęciowy, ale także swój spór ze współscenarzystą, dotyczący faktu pierwotnego nie zaproszenia reżysera do procesu edycji kinowej wersji “Wiedźmina”, którą ostatecznie Brodzki wybłagał u samego Lwa Rywina. Być może zatem właśnie tu należy szukać źródeł tego, że sam Michał Szczerbic ostatecznie nie podpisał się pod scenariuszem do pełnometrażowej produkcji, inaczej niż w serialu, który jak już wspominałem, przedstawia zdecydowanie pełniejszą wersję losów Geralta z Rivii.

Ową pasję do kina, wykazywaną przez Brodzkiego w wywiadzie z podcastu, czuć przede wszystkim, gdy reżyser opisuje uczucia towarzyszące mu po pierwszym seansie, mającego swą premierę dokładnie w tym samym roku co jego film, “Władcy pierścieni: Drużyny pierścienia”. Stwierdza, że podczas seansu widowiska Petera Jacksona miał łzy w oczach, widząc to jak powinien wyglądać “Wiedźmin”. W tym kontekście wyjątkowo trafnie, choć też mocno złośliwie, brzmią pierwsze słowa, promującej film piosenki w wykonaniu Roberta Gawlińskiego, skomponowanej przez Grzegorza Ciechowskiego, który zresztą wykonał tu również kawał dobrej roboty, nie zadowalając się typową dla tego typu produkcji celtycką mimikrą, do spółki m.in. ze śpiewaczką operową Alicją Węgorzewską. “Nie wołaj o pomoc, nie nadejdzie”, bo i nadejść zwyczajnie nie mogła. Film Marka Brodzkiego to po prostu standardowe dzieło swoich czasów, zrealizowane w trudnych warunkach, co niestety odbija się na jego jakości. Kompletnie zmieszane z błotem w momencie swojej premiery, dziś powracające na fali nostalgii, jak również zdecydowanego przesytu wyglądającymi przepięknie, ale również nie pozbawionymi wad superprodukcjami za setki milionów dolarów. 

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper