Sok z żuka. Jak powstawał słynny film Tima Burtona, który niedługo ma się doczekać kontynuacji
Jedną z najbardziej oczekiwanych filmowych kontynuacji, zaplanowanych na ten rok, jest z całą pewnością sequel do “Soku z żuka” Tima Burtona. Film ma się pojawić 36 lat po pokazie pierwszej części, która w swoim czasie wywołała spore poruszenie. Początkowo bowiem mało kto sądził, że tak oryginalna i ekstrawagancka produkcja spotka się z zainteresowaniem szerokiej publiczności.
Tymczasem premiera dopiero drugiego fabularnego filmu Tima Burtona w 1988 roku okazała się ogromnym sukcesem, bo przy budżecie sięgającym 15 milionów dolarów to przedziwne, z jednej strony zabawne, z drugiej również niepokojące, widowisko zarobiło niemal 75 milionów dolarów. Od razu zaczęto więc spekulować na temat jego kontynuacji. Już dwa lata później zatrudniono Jonathana Gemsa, by napisał scenariusz do sequela, pomyślanego od początku jako “Beetlejuice goes Hawaiian”, a udział w filmie potwierdzili Michael Keaton i Winona Ryder, pod warunkiem, że film wyreżyseruje Burton. Na przeszkodzie w realizacji drugiej części stanęły jednak m.in. zobowiązania samego twórcy, który w latach 90’ był zajęty przede wszystkim pracą nad kolejnymi filmami o Batmanie, którego zresztą zagrał sam Keaton.
Sequel ostatecznie ma się więc pojawić dopiero w tym roku, wchodząc do kin w bardzo ciekawym momencie. Obecna młoda widownia nie kojarzy dobrze pierwszej części. Z drugiej jednak strony makabryczny, ale również na swój sposób niezwykle zabawny charakter opowieści dość dobrze koresponduje choćby z niezwykle popularnym w ostatnim czasie serialem “Wednesday”, z którym najnowszy film Burtona łączy zresztą występująca w obu produkcjach Jenna Ortega. Obok niej mamy zobaczyć m.in. Willema Dafoe, jak również Monikę Belucci, wcielającą się w postać żony tytułowego bohatera, co może się okazać najbardziej interesującym aspektem najnowszej produkcji.
Choć gdzieniegdzie da się usłyszeć, nie tyle pomruki niezadowolenia, co raczej nieśmiało formułowane wątpliwości na temat tego czy sequel do tak osobliwej produkcji ma dziś jakikolwiek sens, nie ulega wątpliwości, że pierwszy film był pod wieloma względami pozycją wręcz przełomową. Pokazującą jak kreatywne dzieła da się tworzyć, jeśli tylko na swej drodze spotka się kilka, myślących podobnie osób, zdolnych do przezwyciężenia - typowego dla branży filmowej wszelkich czasów - umysłowego skostnienia. “Sok z żuka”, w równym stopniu co Burtona, był bowiem triumfem pewnego uznanego pisarza. Jednego z tych twórców, którzy mocno wzięli sobie do serca łacińską sentencję “Memento Mori”.
Ze śmiercią mu do twarzy…
Trudno o człowieka tak mocno zafascynowanego różnymi aspektami umierania jak właśnie Michael McDowell. Literat zajmujący się zarówno tworzeniem gotyckich horrorów, jak i pracami naukowymi na temat odchodzenia, takimi jak jego dyplomowe: “Amerykańskie podejście do śmierci 1825-1865”. Jego niecodzienne hobby, polegające choćby na kolekcjonowaniu wszelkich akcesoriów związanych z umieraniem, która po jego - nomen omen - śmierci została przekazana chicagowskiemu uniwersytetowi, uznane zostałoby zapewne za mniej lub bardziej groźny objaw przedziwnej fascynacji, gdyby nie mocno niecodzienny, czarny humor McDowella i jego ogromny talent literacki, zjednujący mu fanów nawet wśród innych zawodowych pisarzy.
Sam Stephen King, który w późniejszych latach współpracował z kolegą po fachu przy przerabianiu scenariusza do filmu “Thinner”, na podstawie jego powieści, nazwał go bowiem jednym z najoryginalniejszych autorów gatunkowych w ówczesnej Ameryce. McDowell był również osobą niezwykle pracowitą, od początku lat 80’ próbującą się przebić do Hollywood, proponując własne skrypty. W pierwszej połowie dekady był jednym ze współscenarzystów seriali “Opowieści z ciemnej strony”, “Niesamowite historie”, a także “Alfred Hitchcock przedstawia”, na planach których poznał wielu wpływowych ludzi. Prawdziwy przełom przyniosła jednak oczywiście druga połowa lat 80’, kiedy to w końcu udało mu się stworzyć coś oryginalnego.
Choć legenda - którą opowiadał życiowy partner McDowella, Laurence Senelick - głosiła, że bezpośrednią inspiracją dla scenariusza do “Beetlejuice” było zachowanie irytujących sąsiadów, widać w nim inne elementy, fascynujące autora. Przede wszystkim nawiązania do chińskich i japońskich filmów okultystycznych, w których istoty spoza naszego wymiaru były traktowane w bardzo bezpośredni sposób, co zresztą wkrótce stało się popularnym podejściem w kinie amerykańskim, biorąc pod uwagę choćby ogromny sukces “Uwierz w ducha” z 1990 roku. Interesującą kwestią było jednak to, że pierwotna wersja skryptu mocno różniła się od tego, co zobaczyliśmy w filmie, bo była dużo bardziej makabryczna. Śmierć Maitlandów pokazano w zdecydowanie bardziej sugestywny sposób, a tytułowy bohater, jednostka znacznie okrutniejsza od tej odegranej ostatecznie przez Keatona, bardziej niż małżeństwem z Lydią Deetz, był zainteresowany skonsumowaniem tego związku.
Nic więc dziwnego, że współtwórca scenariusza, z którym McDowell zawiązał formalny sojusz, Larry Wilson miał od początku duże problemy ze sprzedaniem praw do realizacji filmu. Producent wspominał, że gdy zaniósł skrypt przedstawicielom Universalu, gdzie wcześniej pracował, bardzo szybko wezwano go do biura. Choć początkowo spodziewał się szybkiej finalizacji transakcji, na rozmowie usłyszał kilka złośliwych pytań, których wspólnym mianownikiem okazała się kwestia tego dlaczego tak dobrze zapowiadający się ekspert w tej branży traci swój bezcenny czas na coś tak osobliwego? Na szczęście miał on jednak kilka asów w rękawie, a jednym z nich okazała się znajomość z Marjorie Lewis z Geffen Film Company, która po przeczytaniu materiału bardzo szybko zaczęła działać, wręcz grożąc szefowi wytwórni, że jeśli nie sfinansują tego filmu, ona odejdzie z firmy. Ledwie kilka dni zajęła decyzja o kupieniu praw i wtedy pozostało tylko znalezienie odpowiedniego reżysera.
Cztery pogrzeby i wesele
Z dzisiejszej perspektywy trudno byłoby sobie wyobrazić reżysera lepszego do pracy z takim scenariuszem jak właśnie Tim Burton. W owym czasie Amerykanin miał na swym koncie zaledwie jeden, pełnometrażowy film. “Wielka Przygoda Pee Wee Hermana” okazała się jednak sporym sukcesem, co szybko poprawiło status, niedawno debiutującego twórcy, w hierarchii młodych twórców z Hollywood. W owym czasie z jednej strony zajmował się on pracą nad filmem o Batmanie, a z drugiej narzekał na jakość przesyłanych mu skryptów, ze szczególnym wyróżnieniem filmu “Koń mądrzejszy od jeźdźca”, którego realizacji po prostu odmówił.
Tak oryginalny materiał jak skrypt do “Beetlejuice”, nawet po zmianach łagodzących wydźwięk opowieści, wprowadzonych głównie przez Warrena Skaarena, spadł mu więc jak z nieba i od razu przyjął wyzwanie, twierdząc że najbardziej intrygowały go w nim elementy trudne do przeniesienia na ekran. Wyzwań jednak nie brakowało, o czym świadczy choćby długa debata na temat tytułu samego filmu. Początkowo proponowano bowiem “House Ghosts”, co nie brzmiało dobrze i być może właśnie wtedy Burton wpadł na ideę, mającą być od początku złośliwym żartem. Idealnie pasowała ona zresztą do opisania myśli reżysera, gdy dowiedział się, że przedstawiciele producenta naprawdę rozważali użycie zaproponowanej przez niego frazy “Scared Sheetless”, co z dzisiejszej perspektywy przypomina perypetie głównego bohatera “Amerykańskiej Fikcji” Corda Jeffersona, w pewnym momencie próbującego storpedować wydanie swej książki, proponując najpopularniejsze angielskie przekleństwo jako jej tytuł.
Problemów nastręczał również dobór aktorów. Burton od początku forsował w tytułowej roli mało znanego, a uwielbianego przez niego, Sammy’ego Davisa juniora. Producenci szybko zarzucili jednak ten pomysł, proponując Michaela Keatona. Amerykański reżyser w tym czasie nie kojarzył jeszcze tak dobrze dorobku tego odtwórcy, którego jednak - jak dobrze wiadomo - po pewnym czasie bardzo polubił. By jednak przekonać go do wzięcia udziału w przedsięwzięciu musiał się z nim spotkań i długo porozmawiać, co zresztą dotyczy większości obsady “Soku z żuka”, prócz Geeny Davis, której skrypt od razu przypadł do gustu. Z kolei Alec Baldwin bardzo długo był mocno niezadowolony ze swego udziału, a sam obraz kompletnie nie przypadł mu do gustu. Z kolei do Winony Ryder, ostatecznie wcielającej się w postać łączącej oba światy Lydii, Burton przekonał się dopiero po zobaczeniu jej w filmie “Lucas”.
Idealnie pasującą tu Anjelicę Huston niestety zmogła choroba i nie wcieliła się w postać Delii Deetz, którą ostatecznie zagrała - pamiętana choćby z “Kevina samego w domu” Catherine O’Hara. Z jej postacią wiąże się zresztą niezwykle krzepiący aspekt realizacji tego dzieła. Na ironię losu zakrawa bowiem fakt, że praca nad obrazem, w którym tak wiele mówi się o śmierci, duchach i sprawach ostatecznych zaowocowała małżeństwem O’Hary z zajmującym się scenografią Bo Welchem. “Początkowo myślałem o tym, że nie powinienem w ogóle rozmawiać z aktorami na planie. Kiedy jednak Tim powiedział mi, że mogę to robić, umówiliśmy się na randkę, później wzięliśmy ślub i jesteśmy ze sobą do dziś” - wyznał po latach sam Welch.
Wspomniany 15-milionowy budżet nie wystarczył na imponujące, nawet w owym czasie, efekty specjalne, czym zresztą wcale nie przejął się Burton. Od początku bowiem chciał, by jego film wyglądał jak produkcja B-klasowa, w czym mocno pomagała rozpadająca się na planie scenografia. Losy realizacji “Beetlejuice” pokazują zresztą, że ograniczone fundusze bywają atutem, bo dzięki temu można wpaść na niezwykle kreatywne pomysły. Tak było w przypadku wykorzystania w produkcji dwóch utworów Harry’ego Belafonte: "Day-O (The Banana Boat Song)" and "Jump in the Line (Shake, Senora)", które okazały się zwyczajnie tańsze do kupienia niż przebój “When a Man Loves a Woman” i utwory R&B, o których wcześniej myślano. Mimo obaw samego Burtona o wybór muzyki, a także zrozumienie całej sceny, w obu przypadkach okazały się one prawdziwym strzałem w dziesiątkę i wypada tylko życzyć podobnie trafnych decyzji twórcom najnowszej odsłony, która do kin w USA ma trafić we wrześniu.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych