Dlaczego Intel ma problemy? Krótko i prostymi słowami
Intel, do niedawna niekwestionowany lider rynku PC, zaczyna mieć coraz większe trudności. O co właściwie chodzi? Wyjaśnijmy.
Po latach beztroskiego odcinania kuponów, Intel staje w obliczu problemów. To fakt. Kapitalizacja spółki leci na łeb. To też fakt. Nie pomaga wtopa wizerunkowa z procesorami Core 13. i 14. generacji. Kolejny fakt. Nie jest to jednak prosty ciąg przyczynowo-skutkowy, a pokłosie ryzykownej polityki, jaką Niebiescy przez lata prowadzili.
Perypetiom Intela warto jednak poświęcić dłuższą chwilę. Nie tylko dlatego, że wciąż jest to wiodący dostawca procesorów konsumenckich, ale też dlatego, że cała ta historia stanowi doskonałe studium przypadku o negatywnej stronie izolacjonizmu we współczesnym biznesie.
Intel, czyli producent samowystarczalny
Zacznijmy od tego, z czym kojarzy się Intel. Strzelam: zdecydowania większość odpowie tu, że z procesorami. Niemniej to ledwie półprawda. W rzeczywistości spółkę z Santa Clara ciężko ustawić obok typowych dostawców CPU, takich jak AMD czy Qualcomm, a powód jest prozaiczny. Czego konkurencji względem Niebieskich brakuje, to własnych zakładów produkcyjnych.
Żeby wypuścić jakikolwiek procesor do sklepów, AMD, Qualcomm i reszta im podobnych muszą znaleźć zakład, który go w procesie fotolitografii wyprodukuje. Intel tego problemu nie ma, więc kiedy w latach 2019-21 jak grom z jasnego nieba spadł na branżę półprzewodników kryzys, procesorów Core nie brakowało.
W tej kwestii Intel przypomina nieco Samsunga, który również sam produkuje własne układy, ale mimo wszystko pomiędzy Amerykanami i Koreańczykami jest zasadnicza różnica. Samsung nigdy nie miał oporów ani przed outsourceowaniem produkcji, ani przed produkcją dla kogoś. Intel się natomiast zamurował. Produkował tylko sam dla siebie i koniec.
Feralne 10 nm
Trochę paradoksalnie, jeszcze w drugiej połowie minionej dekady mizantropia Intela mogła wydawać się strzałem w dziesiątkę, bo dopóki Intel Foundries gwarantowało technologiczną przewagę, można było wygodnie prężyć się na fotelu lidera. Nie mając w dodatku problemów z opóźnianiem premier przez oczekiwanie w kolejkach, czego doświadczyła na przykład Nvidia przy okazji serii GeForce RTX 20.
Tylko, każdy kij musi mieć dwa końce, a na tym drugim Intel hodował sobie konkurencję. Bo skoro sam wybrał izolacjonizm, to zasoby zarówno intelektualne, jak i finansowe płynęły tam, gdzie dostrzeżono benefit. Konkretniej na Tajwan do TSMC, które jeszcze w roku 2019, mimo około 50-procentowego udziału w rynku, nie wydawało się dla Intela zagrożeniem.
Oczywiście udział miało więcej niż znaczący, ale Niebieskich to nieszczególnie obchodziło. Nie zamierzali bić się o status czołowego podwykonawcy. Wystarczało im, że zaspokajają wewnętrzne potrzeby i są przy tym dość innowacyjni, by odstawić w tyle jedynego na dobrą sprawę rywala z licencją x86 – AMD.
Kłopoty pojawiły się w momencie przejścia na węzeł 10 nm, z 14 nm. Intel zagrał o pełną pulę, zakładając, że w 2018 roku będzie w stanie wprowadzić do masowej produkcji wysokowydajne układy o większym zagęszczeniu tranzystorów niż to znane z procesu litograficznego klasy 7 nm TSMC. Nie wyszło. Pierwsze 10-nanometrowe chipy, Ice Lake, pojawiły się dopiero w roku 2019 i były to wyłącznie energooszczędne jednostki. Wtedy na przeciw stał już Zen 3 i Epyc Rome, bijący w najbardziej marżowy segment – serwery i centra danych.
Wtedy też rozpoczęło się sukcesywne wytracanie przez Niebieskich udziałów w rynku serwerowym. Dość powiedzieć, że według badań Mercury Research, marginalne jeszcze w 2018 roku AMD (1,4 proc.) zdążyło zagarnąć – od tamtej pory do dzisiaj – niemal czwartą część tortu (24,1 proc.).
A to przecież nie jedyny front, na którym nie wyszło. Idąc dalej, mamy utracony po niemal 15 latach kontrakt z Apple. Nieco wcześniej porażkę na poletku smartfonów, zakończoną sprzedażą dywizji odpowiedzialnej za modemy. Wszystko to w cieniu niezłamanej pewności siebie, owocującej nierzadko ignorancją, jak w przypadku wieloletniego opierania się wizji wydajnych iGPU.
Spokojnie, to tylko pożar
Ostatecznie w klinczu utknęło Intel Foundries, któremu z czasem TSMC, pompowane m.in. pieniędzmi ARM Holdings i Apple, zaczęło technologicznie odjeżdżać. Utknął też Intel jako dostawca procesorów, gdyż na przeciw miał coraz lepsze chipy konkurencji, produkowane dodatkowo w coraz bardziej dopracowanych procesach litograficznych. Nawet jeśli u genezy wyraźnie wyczuwalne były nuty marketingu.
Bo tak, TSMC i ich partnerzy umieją w marketing. Przykład z najświeższej historii to proces technologiczny TSMC 3 nm drugiej generacji (N3E), który prezes Apple, Tim Cook, na premierze ostatniego iPada Pro sprzedał niczym boskie wręcz dzieło i przełom na miarę kolorowego telewizora. Tymczasem wcale nie jest on bardziej zaawansowany od poprzednika (N3B), bo zagęszczenie SRAM zmniejszono do poziomu znanego z węzła 5 nm. Tylko, to pozwoliło uprościć produkcję, a co za tym idzie wytwarzać więcej sprawnych układów mniejszym kosztem.
Nikogo chyba jednak nie zdziwi, że Intel długo próbował robić dobrą minę, w oficjalnej komunikacji zawsze broniąc swych racji. W tym samym czasie lekceważył i pomysły zlecenia produkcji na zewnątrz, i postulaty o otwarcie fabryk dla innych, zasłaniając się obawami o kolejny kryzys. Zresztą, to bezpośredni powód, dla którego niektórzy inwestorzy chcą teraz powalczyć ze spółką z Santa Clara na sali sądowej.
30-procentowy spadek przychodów w latach 2021-23 jest już tylko naturalną koleją rzeczy, którą pieczętuje brak wypłaty dywidend w ostatnim roku fiskalnym. Inwestorzy są tym samym rozżaleni, a ich minorowe nastroje spólka stara się kompensować w najbardziej oczywisty sposób. Cięciem kosztów, czyli zwolnieniami grupowymi.
Strażak na razie rozwiązania nie ma
Nie miało to tak wyglądać, gdy w 2021 roku stery w Intelu, po złotoustym Bobie Swanie, przejmował obecny prezes – Pat Gelsinger. Nie pierwszy lepszy menedżer z brzegu, ale gość znający procesory od podszewki, niegdyś główny architekt legendarnego 486.
Gelsinger jednak, podobnie jak cały Intel pod jego wodzą, okazał się być w swych ruchach dość chaotyczny. Jeszcze w 2023 roku w trakcie forum w Davos zapowiadał cały szereg inwestycji, by niedługo potem wycofać się z wartej 15 mld dol. rozbudowy fabryki z Izraelu. Oficjalnie ponoć nie mającej żadnego związku z trwającą tam aktualnie wojną.
W tym kontekście zapowiedź przejęcia 50 proc. rynku półprzewodników przed końcem dekady należy traktować z przymrużeniem oka. Mimo to niemal równolegle Gelsinger obiecał w końcu otworzyć fabryki na zewnętrznych zleceniodawców.
Intelowi nie udało się również dotrzymać harmonogramu zapowiadanej inwestycji w Polsce, której realizacja miała ruszyć na początku 2024 roku, choć tu, wedle doniesień Rzeczpospolitej, wina w dużym stopniu spada na poprzedni rząd. Ten miał obiecać pomoc publiczną w wysokości 6 mln zł, ale nie zgłosił się z odpowiednim wnioskiem do Komisji Europejskiej. Braki formalne nadrobił dopiero rząd Tuska w lutym br.
Polski kampus za 4,6 mld dol. w skali ogólnoświatowej to jednak drobinka, a Intel potrzebuje źródła poważnych pieniędzy. I albo wróci do roli hegemona w bieżącej sprzedaży, albo zapewni sobie te środki przez produkcję dla innych. Nie ukrywajmy, nie ma tu prostego zadania i wydaje się, że nie dysponuje nim także Gelsinger.
Przeczytaj również
Komentarze (25)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych