
Wróciłem do tego anime po latach i... Mam kilka przemyśleń!
Powroty do dawnych ulubieńców zawsze niosą ze sobą nutkę ekscytacji, ale i ryzyko rozczarowania. W końcu czas potrafi być bezlitosny - to, co kiedyś wydawało się arcydziełem, dziś może razić schematycznością lub infantylnością. A jednak niektóre historie mają w sobie coś, co nie blaknie nawet po latach. Coś, co sprawia, że mimo upływu czasu wciąż potrafią przyciągnąć, zaskoczyć i przypomnieć, dlaczego kiedyś oglądaliśmy je z wypiekami na twarzy.
Właśnie na taki tytuł trafiłem ostatnio - anime, które kiedyś było dla mnie czymś więcej niż tylko serialem. Było rytuałem, pasją, powodem do rozmów ze znajomymi. Po latach wróciłem do niego z ciekawością, ale i pewną obawą. Czy to dalej działa? Czy historia nadal ma w sobie to „coś”? Okazuje się, że tak. I choć dostrzegam w niej rzeczy, których kiedyś nie zauważałem, magia wciąż tam jest - może odrobinę inna, ale wciąż silna.
Serce kart




Chodzi oczywiście o “Yu-Gi-Oh!”, a choć pierwsza adaptacja zadebiutowała jeszcze w 1998 roku, to prawdziwy fenomen rozpoczął się od Yu-Gi-Oh! Duel Monsters, które wystartowało w Japonii dwa lata później. Serial liczył 224 odcinki i zakończył się 2004, choć na całym świecie rozciągnęło się to na kolejne lata. Historia, luźno oparta na mandze Kazukiego Takahashiego, skupiła się na Yugim - nastolatku, który po rozwiązaniu tajemniczej układanki Egipskiego Milenium zyskał dostęp do innej osobowości.
Anime szybko przeszło z bycia po prostu kolejną ekranizacją mangi do statusu światowego fenomenu. Wraz z premierą w Stanach Zjednoczonych w 2001 roku, a następnie w Europie, Yu-Gi-Oh! wywołało istną gorączkę na punkcie gry karcianej, której realny odpowiednik trafił na rynek w tym samym czasie. Miliony dzieciaków i nastolatków kolekcjonowały karty, uczestniczyły w turniejach i próbowały odwzorowywać pojedynki z serialu. W szczytowym momencie popularności gra trafiła nawet do Księgi Rekordów Guinnessa jako najlepiej sprzedająca się karcianka na świecie.
W Polsce “Yu-Gi-Oh! Duel Monsters” pojawiło się w 2004 roku na antenie telewizji Polsat, a później również na Jetix i TV4. Serial doczekał się pełnego polskiego dubbingu, a dzięki godzinom emisji w popołudniowym paśmie trafił do szerokiego grona odbiorców. Pojedynki w telewizji szybko przełożyły się na popularność kart kolekcjonerskich, które można było znaleźć w kioskach i sklepach z zabawkami.
Nie można też jednak pominąć wpływu, jaki Yu-Gi-Oh! miało na całą popkulturę. Poza kolejnymi seriami anime, gra doczekała się dziesiątek gier wideo, spin-offów i kinowych produkcji. To jeden z tych przypadków, gdy historia wychodzi poza ekran i staje się częścią codzienności. Choć lata mijają, a kolejne generacje graczy i widzów pojawiają się na horyzoncie, legenda Yu-Gi-Oh! nie traci na sile.
Let’s duel!
Choć nowe serie Yu-Gi-Oh! wciąż regularnie pojawiają się na ekranach, to dla mnie oryginalna produkcja - z Yugim, Kaibą, Pegasusem, Marikiem i resztą niezapomnianych postaci - pozostaje tą, która ma dla mnie największe znaczenie. Wracam do niej po latach nie tylko z racji nostalgii, ale także z pewnego rodzaju sentymentu do tego, jak wielki wpływ miała na moje dzieciństwo. Choć seria z biegiem czasu ewoluowała i wprowadzała nowe postacie oraz mechaniki gry, to ta pierwotna - z jej niezapomnianymi Boskimi Kartami, Milenijnymi Przedmiotami i kultowym Niebieskookim Białym Smokiem – wciąż budzi we mnie emocje.
Oczywiście, gdy teraz wracam do tej serii, nie da się nie zauważyć, że niektóre kwestie wydają się wręcz naciągane. Cała ta opowieść o magicznych kartach, które mogą wpływać na losy świata, dziś wydaje się trochę naiwna, a strategie pojedynków bazują głównie na czystym szczęściu związanym z ciągnięciem kart. Zamiast skomplikowanych rozważań o strategii, widzimy raczej działania oparte na tym, co akurat wypadło z talii. Niemniej jednak, nie mogę się oprzeć przyjemności z oglądania tych wszystkich pojedynków.
Gdy oglądam pojedynki pomiędzy Yugi a Kaibą, a na ekranie pojawiają się kolejne legendarne karty, nie potrafię powstrzymać się od uśmiechu. To właśnie te momenty, które wciąż mają w sobie odrobinę magii. Chociaż wiem, że obecnie twórcy Yu-Gi-Oh! nie skupiają się już na budowaniu tak głębokich i skomplikowanych historii, jak to miało miejsce na początku, wciąż w kryje się w tym coś wyjątkowego.
Nie ma wątpliwości, że moja fascynacja tą pierwszą serią jest mocno związana z nostalgią. Dziś, oglądając ją ponownie, widzę to, co mogłem przeoczyć jako dziecko - niedoskonałości, naciągane fabularnie rozwiązania, schematyczne pojedynki. Ale mimo to, te wszystkie elementy nadal mają w sobie niepowtarzalny urok, który sprawia, że nie mogę się powstrzymać od powrotu do tego świata.
Wniosek? Prosty jak strategie Joeya
Podsumowując, Yu-Gi-Oh! wciąż ma w sobie coś, co przyciąga, mimo upływu lat. Choć nie jest to produkcja, która powaliłaby na kolana z powodu głębokiej fabuły czy złożonych strategii, to jej magiczny klimat, bohaterowie, i niezapomniane karty sprawiają, że wciąż chce się do niej wracać. Może to nostalgia, ale i bez niej nie sposób odmówić tej serii uroku. Dziecięce emocje, które wywoływała w tamtych czasach, wciąż są żywe, a chwile, które kiedyś były pełne ekscytacji, nadal potrafią wywołać uśmiech na twarzy.
Czasami warto zrobić krok wstecz i wrócić do hitów z dzieciństwa. Choć świat się zmienia, a gusty się rozwijają, niektóre produkcje mają w sobie coś ponadczasowego. To nie tylko podróż sentymentalna, ale również przypomnienie o tym, jak wiele radości dawały proste przyjemności, które miały dla nas ogromne znaczenie, gdy byliśmy młodsi. Takie powroty do klasyków pozwalają nam docenić, jak ważne były dla nas te chwile w tamtym okresie.
Przeczytaj również






Komentarze (12)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych