Ad Astra - recenzja filmu. Kosmiczna uczta dla oka
Uwielbiam oglądać filmy na ślepo, wiedzieć przed pójściem do kina jak najmniej. Są filmy, którym zwiastuny robią ogromną krzywdę, najczęściej pokazując zbyt wiele, lub zakłamując rzeczywisty obraz filmu. Tak jak w tym przypadku. Ad Astra jest o Bradzie Pitt'cie w kosmosie. Tyle przed sensem wystarczy.
Alfred Hitchcock powiedział kiedyś słynne "Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a dalej napięcie powinno tylko rosnąć". Bo film nie może być przecież nudny - nie po to chodzimy do kina. James Gray na pewno miał tę mantrę w głowie, kiedy pisał swój najnowszy film. Przynajmniej do pewnego stopnia. Zaczynamy od mocnego tąpnięcia, po czym tempo zwalnia. Poznajemy kolejnych bohaterów i elementy fabuły i zaraz dostajemy kolejną scenę trzymającą w napięciu. I tak niemalże do końca, jako, że tylko trzeci akt odpuszcza już stresującym sytuacjom na rzecz tych bardziej emocjonalnych. Jestem pewien, że zakończenie filmu nie każdemu przypadnie do gustu. Nie ma tu typowych dla kina s-f fajerwerków, a jedynie cichutka kontemplacja. Bo to w zasadzie nie jest film, jaki typowo utożsamiamy z tym gatunkiem. Ad Astra to właściwie po prostu dramat rodzinny udający, jak chciałyby nas przekonać zwiastuny, typowe science fiction. No dobrze. Ale o co tu w ogóle chodzi?
Astronauta Roy McBride jest zepsutym człowiekiem. Nie potrafi nawiązać więzi z innymi ludźmi, nie interesuje go jego własna śmiertelność, cieszy go samotność. Kryzys egzystencjonalny pełną gębą. Najprawdopodobniej wszystko zaczęło się jakieś dwadzieścia siedem lat temu (To: Rozdział trzeci? :)), kiedy jego ojciec, również astronauta, porzucił rodzinę, aby jako pierwszy człowiek w historii ruszyć na skraj układu słonecznego celem znalezienia inteligentnego życia gdzieś we wszechświecie. Jego statek zaginął, ale on zapisał się w historii jako pionier i bohater. Od tamtej pory legenda ojca już zawsze miała kłaść się cieniem na życie Roya.
Ad Astra wyszła spod operatorskiego oka Hoyte Van Hoytemy (nie mam bladego pojęcia czy to imię się odmienia), tego samego, który nakręcił Chrisowi Nolanowi Interstellar, a już niedługo również jego nowy film, Tenet. Wybór operatora zdecydowanie miał sens, bo Gray, tak samo jak Nolan, stawia na jak największy realizm, toteż wszystkie sceny, które dało się nakręcić bez pomocy komputera, zostały nakręcone właśnie w ten sposób. W trakcie oglądania nie sposób nie mieć skojarzeń z kosmiczną epopeją pana Nolana, ale kłamałbym, gdybym powiedział, że mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało. Ujęcia kosmosu, powierzchni Księżyca, Marsa, czy Neptuna niezmiennie wprawiają w zachwyt. Z kolei wnętrza stacji kosmicznych, nawet kiedy nie dzieje się w nich nic nadzwyczajnego, powodują niepokój, zupełnie jakbym za następnym rogiem miał znaleźć ksenomorfa, albo inne paskudztwo. Myślę, że już nawet dla samych wizualiów i potęgującej doznania ścieżki dźwiękowej warto jest zobaczyć Ad Astrę na kinowym ekranie. Najlepiej w IMAX.
Najnowsze dzieło Jamesa Graya zachwyca zdjęciami i dobrze wie jak modulować tempo opowieści aby widz nigdy się nie nudził, ale ma też swoje za uszami. Nie jestem pewien, czy bardzo zwięzłe zakończenie całej historii przypadnie wszystkim do gustu. Przez cały film każda kolejna czynność 'trwa' - krok po kroku widzimy jak astronauci dopełniają procedur, niespiesznie przemieszczają się po statku kosmicznym, oddają się codziennej rzeczywistości życia w kosmosie, a od czasu do czasu mierzą się z jakimś zagrożeniem żeby nie było nudno. Tymczasem samo zakończenie przyspiesza tak bardzo, jakby ktoś nagle włączył przewijanie. Trochę zbiło mnie to z tropu. Druga sprawa to scena z małpami. Nie chcę psuć nikomu przyjemności z oglądania, więc nic więcej nie powiem, ale na pewno będziesz wiedział o którym fragmencie mowa. Odnoszę wrażenie, że jedynym jej celem było dostarczenie odrobiny napięcia - żeby nie zrobiło się nudno. A jak wiadomo, jeśli scena nie pcha fabuły naprzód, to nie ma dla niej miejsca w twoim filmie (chyba, że nazywasz się Quentin Tarantino).
Ad Astra to piękny, tak wizualnie jak i tematycznie, film o rodzinie, polany sosem science fiction. Przez dwie godziny emocji dostarczają nam na zmianę pełna napięcia akcja i spokojniejsze momenty napędzane bardzo dobrą, choć, ze względu na temat, mocno powściągliwą grą aktorską Brada Pitta. Nie obyło się bez kilku drobnych potknięć i zakończenie najpewniej nie wszystkim przypadnie do gustu, niemniej jest to film, który wypada obejrzeć. W IMAX. Serio.
Atuty
- Fenomenalne zdjęcia
- Obsada
- Przywiązanie do detali
- Soundtrack
Wady
- Kilka odstających od reszty scen
- Nie za prędko będę miał chęć obejrzeć go ponownie
- Łza w kosmosie nie powinna płynąć po twarzy!
Ad Astra to pięknie nakręcony, sprawnie zagrany dramat science fiction, który warto pokazać nawet osobom gardzącym takim kinem. Kameralne kino w kosmosie.
Przeczytaj również
Komentarze (62)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych