Na niedobór gier z zombie nie możemy za bardzo narzekać. Deweloperzy co rusz podrzucają nam kolejne okazje, by zmiażdżyć, posiekać, podpalić albo rozstrzelać mniej lub bardziej nadgniłe towarzystwo. Sęk w tym, że apokaliptyczna wizja świata, w którym nieodzownym elementem krajobrazu są hordy żywych trupów, została w dużej mierze sprowadzona wyłącznie do roli tła radosnego wygrzewu. Nie żeby było coś złego w konkretnej rozpierdusze, ale temat można ugryźć zgoła inaczej. Tak właśnie postąpiło Undead Labs w przypadku State of Decay.
Po minięciu ekranu tytułowego zostajemy od razu wrzuceni do gry. Brak jakiegokolwiek wprowadzenia, choćby w formie suchego tekstu, trochę dziwi. Przez chwilę, zanim zdamy sobie sprawę, że twórcy na warsztat wzięli standardową śpiewkę o tajemniczej epidemii i nie za bardzo chcących rozstać się z ziemskim padołem truposzach. Wszystko wychodzi w trakcie właściwej rozgrywki, ale napisanie, iż fabuła jest istotnym elementem State of Decay byłoby nagięciem faktów o kalibrze obietnicy wyborczej. Na szczęście nie ona jest motorem napędowym zabawy.
Dalsza część tekstu pod wideo
Roztrzaskujemy łeb pierwszemu zombiakowi i zerkamy na mapę otwartego i całkiem rozległego świata. Kempingowa okolica, w której startujemy pełni rolę tutoriala zapoznającego nas z mechaniką gry. Biegamy więc wśród namiotów, zbieramy znajdźki i walczymy z umarlakami, by finalnie wsiąść za kółko i pognać w stronę najbliższego miasteczka. I tutaj State of Decay pokazuje swoje prawdziwe oblicze, nabierając naprawdę konkretnych rumieńców.
Epidemia epidemią, a żreć trzeba
Głównym założeniem produkcji Undead Labs jest survival. I to nie w wymiarze jednoosobowym - musimy zająć się całą ekipą ocalałych i ich miejscem zamieszkania. Ludzie potrzebują jedzenia i medykamentów, zawsze przyda się amunicja, a surowce budowlane pozwalają stawiać nowe lub ulepszać istniejące już elementy bazy. Na terenie naszego "domku" sklecić możemy m.in. szpital polowy, szklarnię, kuchnię, sypialnię i warsztat, co wiąże się z konkretnymi bonusami i uniezależnieniem się w pewnym stopniu od konieczności ciągłego pozyskiwania dóbr. Te wpadają w nasze ręce w trakcie przeczesywania okolicznych zabudowań (praktycznie do każdego można wejść). Co ciekawe, świat gry żyje nawet wtedy, gdy wyłączymy konsolę i zajmiemy się codziennością. Powrót po kilku dniach bywa nierzadko bolesnym doświadczeniem - zapasy są na wyczerpaniu, ktoś zaginął, ktoś zachorował, a nam pozostaje ogarnąć cały ten burdel zanim pobiegniemy za kolejną misją fabularną.
Eksploracja postapokaliptycznej, wybitnie rustykalnej scenerii Stanów Zjednoczonych odbywać może się tak na piechotę, jak i przy użyciu dość gęsto rozlokowanych pojazdów. Niestety te drugie pozwalają jedynie szybciej dostać się do upragnionego miejsca, przy okazji przyjmując na maskę wałęsające się wszędzie stada zombiaków. Nie ma mowy o zapakowaniu większej ilości znalezionych rzeczy do bagażnika, a prowadzona akurat postać zabrać może jedynie jeden ładunek. Na szczęście zawsze można puścić cynk i ktoś z towarzyszy niedoli wyruszy, by przeszukać miejscówkę i ogołocić ją z cennych zdobyczy. Żeby nie było tak kolorowo, to istnieje całkiem spore ryzyko, iż w trakcie wykonywania misji śmiałek zaginie albo wpadnie w tarapaty, z których oczywiście my będziemy musieli go wyciągnąć. W końcu przemykanie wśród całych watah żywych trupów to nie spacer w parku. Warto zaznaczyć, iż w State of Decay zaimplementowano pełny cykl dnia i nocy, który zdaje się wpływać na aktywność i liczebność truposzy na ulicach - po zmroku skubańców jest zdecydowanie więcej.
Strzelaj w głowę
Pacyfizm umarł wraz z pierwszymi, reanimowanymi w niewyjaśnionych okolicznościach zwłokami. Próbując pozyskać potrzebne nam akurat rzeczy nie raz i nie dwa spotkamy na swojej drodze krwiożercze bandy umarlaków. Nie pozostaje wtedy nic, jak tylko wyeliminować zagrożenie za pomocą broni białej, obuchowej i palnej. Ta ostatnia wydaje się najlepszym rozwiązaniem, ale tylko do czasu, gdy zdamy sobie sprawę z tego, że niosące się echem wystrzały działają na żywe trupy niczym wabik. Walka wręcz jest całkiem satysfakcjonująca, pozwalając nawet egzekwować finishery, podobnie jak strzelanie z nieodzownym sadzeniem headshotów. Broni jest naprawdę sporo i każdy bez problemu znajdzie coś dla siebie - od łopaty po karabin szturmowy.
Nie myślcie sobie jednak, że spotkania z hordami zombie to kaszka z mleczkiem. Naprawdę łatwo zaliczyć jest zgon, który kończy się przejęciem kontroli nad kolejnym członkiem grupy. Niby nic takiego, ale ciężko rozstać się z pupilem, którego współczynniki wymaksowaliśmy w trakcie dotychczasowej zabawy na rzecz gołowąsa dostającego zadyszki po zamachnięciu się gazrurką
Nie ma róży bez kolców
Na koniec zostawiłem sobie miejsce, żeby trochę ponarzekać. Największą bolączką State of Decay jest sfera techniczna. Gra sama w sobie za piękna nie jest, co można jeszcze przełknąć, ale ciężko przymknąć oko na potężne szarpnięcia animacji i bugi w stylu przenikania przez obiekty. Słabuje także model jazdy i niezbyt klarowny sposób, w jaki gra wprowadza nas w swoje rozbudowane mechanizmy. Bądź co bądź, Undead Labs popisało się ambicją i dostarczyło naprawdę grywalną, wręcz uzależniająca pozycję, z której masę radochy czerpać będą nie tylko zatwardziali fani zombie.