Dead Island: Definitive Collection - recenzja gry
Gracze kochają zombie, czego najlepszym dowodem jest ogromna ilość produkcji z udziałem zgniłków. Kiedyś występowały głównie w survival horrorach i strzelaninach na szynach, dziś szwędacze doskonale odnajdują się praktycznie we wszystkich gatunkach. Polskie Dead Island z 2011 roku, a także dwa lata młodszy dodatek pt. Riptide, to jedne z oryginalniejszych gier poprzedniej generacji konsol, które wykorzystują ten motyw. Czy po premierze Dying Light, najlepszej gry w dorobku studia, ze starszym dzieckiem Techlandu można się jeszcze dobrze bawić?
Remastery recenzuję dość często i za każdym razem powtarzam, że na wznowieniach starszych gier na PlayStation 4 i Xboksa One korzystają wszyscy. Co zrozumiałe, wydawcy używają ładnych haseł w stylu "unikatowego doświadczenia dla nowych graczy" czy "gry X lepszej niż kiedykolwiek", co potrafi czasami zirytować, lecz tak już wygląda ten biznes. Dead Island, choć było grą solidną i sprzedało się świetnie (ponad 5 mln egzemplarzy), nie zawładnęło ani Metacritic, ani GameRankings, Riptide zaś spotkało się z chłodnym przyjęciem. Jaki jest więc powód, by próbować oczarować graczy tą samą grą pięć lat później? Ta mniej oczywista odpowiedź to Dead Island 2, którego produkcja zamieniła się w koszmar, tymczasem wydawca na kupionej od Polaków marce chciałby jednak coś zarobić. Dzięki temu na rynku ukazało się wydawnictwo Definitive Collection, w skład którego wchodzą "jedynka" wraz ze wszystkimi DLC, Riptide oraz ciekawostka w postaci oldskulowego Retro Revenge. Chociaż franczyza znajduje się w rękach firmy Deep Silver, o wyprodukowanie remastera poproszono fachowców z... Techlandu. I tak historia zatoczyła koło.
"Synek, bo jak ja cię pie*dolnę, to cię krew zaleje!"
Oryginał i samodzielne rozszerzenie, Riptide, mimo obecności zombiaków, paska zdrowia oraz pozornego survivalu, jest w istocie grą akcji z widokiem z oczu bohatera/bohaterki, mniej dynamiczną niż świeższe Dying Light tego samego dewelopera, ale jednak. Ginie się tutaj często i gęsto, lecz brak konieczności manualnego zapisu stanu gry oraz regularnie występujące punkty kontrolne z miejsca dyskwalifikują te tytuły jako przedstawicieli survival horroru. Co otrzymujemy w zamian? Emocjonującą młóckę w ciekawie zaprojektowanym, otwartym świecie, powtarzalną i momentami nużącą, za to zawsze solidną i pozwalającą na zabawę w sieciowej kooperacji do czterech graczy jednocześnie. Fabuła nie ma tutaj żadnego znaczenia. Odpoczywamy w kurorcie Banoi, gdzie zabawę przerywa tajemniczy wirus, który... Ufam, że reszty już się domyśliliście. Wskakujemy w buty jednej z czterech postaci do wyboru (w Riptide - pięciu), które różnią się od siebie jedynie wyglądem i trybem furii (ekran staje się szary, adwersarze podświetleni są na czerwono, a każda z postaci posiada unikatowy sposób na efektowne rozprawienie się z wrogami). Teoretycznie bohaterowie specjalizują się w różnych rodzajach broni, lecz w praktyce nie doświadczymy ograniczeń, posiadając w ekwipunku wszelkie dostępne narzędzia mordu. Wraz z grupą ocalałych próbujemy wydostać się z wyspy, wykonując misje fabularne i poboczne. W zależności od tego, ile czasu poświęcimy zadaniom opcjonalnym, nasze hardkorowe wakacje potrwają ok. 20-30h w "jedynce" i mniej więcej 15 godzin w Riptide.
Mimo że dla nabywców składanki przygotowano dwie oddzielne przygody, schemat większości zadań to "przynieś, zabij, pozamiataj". Nie licząc kilku wyjątków, praktycznie za każdym razem zapuszczamy się na niebezpieczne tereny w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu, osoby czy zapasów dla ocalałych, zasiadając z czasem za kierownicą pojazdów. Za wszystkie aktywności nagradzani jesteśmy punktami doświadczenia, które przydzielać możemy do trzech kategorii (furia, walka, przetrwanie). Dodajmy do tego możliwość rozbudowy swojego oręża (warto odwiedzać niebezpieczne miejscówki w poszukiwaniu broni z rodzaju "unikat"), a po kilkunastu godzinach gry w starciach z kilkoma zgniłkami możemy poczuć się panem sytuacji, co na początku jest niemożliwe. Nie oznacza to jednak, że z czasem zabawa staje się banalnie prosta, gdyż przeciwnicy występują w kilku odmianach, od chudych szwędaczy po zawodników wagi ciężkiej, a nacierając w dużych grupach są śmiertelnie groźni. Uczucie rosnącej potęgi kierowanej przez nas postaci daje sporo satysfakcji i może się zdarzyć, że kogoś taki rodzaj rozgrywki wciągnie jak bagno. Najmocniejszą stroną Dead Island jest jednak walka w zwarciu. Rzecz jasna w Dying Light system ten doczekał się rozwinięcia, mimo wszystko bitka w recenzowanej pozycji w dalszym ciągu emocjonuje. Przeciwnicy świetnie reagują na ciosy w konkretne części ciała, czuć moc szlagów, bardzo istotny jest też kopniak, którym można zatrzymać nacierającego wroga czy wydostać się z tłumu otaczających nas przeciwników.
"Nie ma takiego bicia!"
Wszystkie powyższe akapity odnoszą się w praktyce zarówno do "jedynki", jak i Riptide, trzeba jednak zwrócić uwagę na zmiany, jakie zaszły w nieoficjalnym Dead Island 1.5. Wyraźnie podniesiono poziom wyzwania, warto więc na początku zaimportować swoją postać z podstawki. Twórcy dodali więcej misji stawiających na współdziałanie, z których najlepiej wypadają questy polegające na obronie baz. Często natrafiamy na punkty oporu utworzone przez ocalałych, które należy bronić, wykorzystując wszystko, co jest pod ręką. Niestety czasami autorzy trochę przesadzają, wrzucając najmocniejszych przeciwników do ostatniej fali, kiedy amunicji jest jak na lekarstwo. Zabawa nasycona została większą ilością strzelania, co w oryginale było tylko ciekawostką, na szczęście w dalszym ciągu motywem wiodącym jest walka na krótkim dystansie. Rozbijać łby możemy kilku nowym przeciwnikom, w tym potrafiącym zaleźć za skórę bossom. Sam system walki doczekał się małych szlifów - jest naturalniej i bardziej realistycznie, głównie dzięki precyzyjniejszym ciosom i lepszej detekcji kolizji. Zmianie uległa również sceneria, a podmokłe Palanai w mojej opinii klimatem przebija lokacje z części pierwszej. W edycji na PS3 i X360 poprawiono menusy oraz HUD, który nareszcie wskazywał różnice w wysokości terenu, zaś w Definitive Collection wprowadzono te zmiany do "jedynki", dzięki czemu przejście z gry głównej do dodatku odbywa się płynnie.
Poza ww. zmianami i drobnymi poprawkami w sterowaniu, w Dead Island oraz Riptide gra się tak samo na PS4 i XOne, jak przed laty na starszych konsolach. Wiele dobrego mogę napisać o warstwie wizualnej, która otrzymała solidną porcję cyfrowych dopalaczy. Oba tytuły przepisano na Chrome Engine 6, czyli technologię, na jakiej hulają Dying Light oraz The Following. Końcowy efekt robi pozytywne wrażenie, nasuwając skojarzenia z pierwszą generacją gier robionych z myślą o dzisiejszych maszynkach Sony i Microsoftu. Tekstury są wyraźnie ostrzejsze niż w oryginalnych wydaniach, nowy system oświetlenia pozwala uwierzyć w naszą obecność na tropikalnej wyspie, wygładzono większość krawędzi, udoskonalono fizykę, poprawiono modele postaci/obiektów, cienie wyglądają znacznie lepiej, dorzucono efekt motion blur, a także odrobinę stonowano kolory. Kilka starych grzeszków jednak powraca. Mimika postaci to nieśmieszny żart, modele niektórych postaci w dalszym ciągu są kanciaste, nie zabrakło też drobnych bugów, np. w postaci zombiaków wtopionych w ścianę. Przeciętnie wypadają również oprawa muzyczna i angielski voice-acting. Niejako na osłodę dostajemy standardowy zestaw opcji dla PS4: Remote-Play z PS Vita, Share i streamowanie rozgrywki. Co ciekawe, w wersji na Xboksa One wszystkie gry znajdują się na krążku, tymczasem posiadacze konsoli Sony w pudełku oprócz "jedynki" znajdą kod na pobranie Riptide z PS Store. Dziwna sprawa.
[ciekawostka]
"Koniec imprezy!"
Dead Island: Definitive Collection to solidny remaster dobrej gry i niezłego dodatku, dedykowany przede wszystkim osobom, które nie mogą doczekać się "dwójki", a także fanom Dying Light, mającym ochotę na więcej zabawy w podobnych klimatach. Spore zmiany w oprawie graficznej oraz mniejsze usprawnienia czynią doświadczenie przyjemniejszym niż na PS3/X360, lecz należy pamiętać, że w gruncie rzeczy to te same gry.
Ocena - recenzja gry Dead Island: Definitive Edition
Atuty
- Sycąca walka
- Mnóstwo grania
- Miodny co-op dla 4 graczy
- Znacznie lepsza oprawa
- Jakby nie patrzeć: 3 gry w cenie jednej
Wady
- Brak większych zmian
- Monotonna rozgrywka
- Bugi, przeciętne modele postaci
Solidny remaster dobrej gry i niezłego dodatku. Idealny dla nowych w temacie i wygłodniałych fanów Dying Light.
Graliśmy na:
PS4
Przeczytaj również
Komentarze (22)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych