Recenzja: Borderlands: The Pre-Sequel (PS3)
Borderlands: The Pre-Sequel od początku sprawiało wrażenie ofiary dojenia znanej serii. Nie dość, że gra pojawiła się wyłącznie na minionej generacji, to jeszcze nie dostała swojego numerku w tytule, przez co ciężko traktować ten tytuł jako pełnoprawną odsłonę. Czy grywalny Claptrap i kilka nowych bajerów wystarczą, byśmy to wszystko wybaczyli?
Nie będę trzymał Was w niepewności – Przed-Następca dał radę. Jeśli zdążyliście już zjechać do oceniaczki, to wiecie, że tytuł jest ponadprzeciętny i całkiem daleko mu do średniaka. Nie jest to jednak gra dla każdego fana serii, a przynajmniej nie jest kontynuacją, na którą wielu czekało.
Dojenie #1 - Przeszłość Handsome Jacka i starzy znajomi
Główny antagonista z Borderlands 2 szybko stał się jednym z najbardziej wyrazistych czarnych charakterów w historii gier w ogóle. Jego czysta nienawiść do gracza (i każdego Vault Huntera) bawiła do łez i teraz możemy zobaczyć, jak Jack stał się tym szaleńcem. Powracają też inne postacie jak Moxxie czy ekipa bohaterów z jedynki, lecz oprócz nich nie znajdziemy niestety żadnego wyróżniającego się NPC-a.
Fabularnie znajdujemy się po wydarzeniach z Borderlands 2 - szukająca zemsty Lilith przesłuchuje Athenę. Jej opowieść ma miejsce między dwiema pierwszymi odsłonami serii, kiedy to po obaleniu Generała Knoxxa (z DLC) zatrudniła się u Jacka, pracownika niższego szczebla z Hyperionu. Dowiemy się więc, jak nasz przystojniak stał się szefem firmy, co się stało z jego twarzą i kto przyczynił się do jego przemiany (kilka postaci zobaczycie w zupełnie nowym świetle!).
Dojenie #2 – Grywalny Claptrap
Cała czwórka nowych Łowców Krypt miała swoje mniejsze role w dotychczasowej historii i każda postać pochwalić się może naprawdę przemyślanymi drzewkami umiejętności, które, co ważne, nie zrzynają z poprzedniczek. Mamy tu Athenę z absorbującą obrażenia tarczą (rzut na Kapitana Amerykę w zestawie), gustującą w podwójnych rewolwerach Nishę (przy czym trzymanie dwóch pistoletów naraz jest tylko jej umiejętnością pasywną!) oraz osiłka wspomaganego dronami – Wilhelma.
Największą atrakcją miał być znajomy robocik ochrzczony nazwą Fragtrap i nią jest – szczególnie jeśli gracie z innymi, gdyż większość jego skilli zapewnia bonusy dla całej drużyny. Nieustannie sypie też przezabawnymi tekstami, a jego atak specjalny ma kilka różnych następstw w zależności od sytuacji, m. in. możemy przywołać pomocnego minionka lub zamienić się w statek piracki miotający kulami armatnimi. Dodatkowo kamera z jego oczu osadzona jest nieco niżej i podczas spacerów po powierzchni księżyca Pandory nie potrzebuje zapasu tlenu.
Dojenie #3 – Jetpack zasilany tlenem
Przez większość gry poruszać się będziemy po wspomnianym księżycu, a brak atmosfery ma spory wpływ na rozgrywkę. Przede wszystkim nasze ruchy wydają się powolniejsze, skacze się na większe odległości i musimy uważać na poziom pozostałego tlenu. Jego zapas uzupełnimy w budynkach, przy rozrzuconych po mapie szczelinach w ziemi oraz korzystając z niewielkich zbiorniczków wypadających z przeciwników (i robiących nadzieję na niebieski loot...). Może się wydawać, że to niepotrzebne utrudnianie zabawy, lecz w rzeczywistości nie jest żadną udręką i pozwoliło przenieść walki na zupełnie nowy poziom!
Starcia są trudne. O wiele trudniejsze niż dotychczas. Większa dynamika walk jest też bardziej wymagająca, stąd musimy być w nieustannym ruchu i mieć oczy dokoła głowy – w końcu tylko jeden skok dzieli przeciwnika od naszego bohatera, często spadającego na głowę znienacka. Warto opanować skakanie i wolne opadanie z wykorzystaniem jetpacka (nie, nie można latać), a także celowanie w locie i dewastujące uderzenie w podłoże. Wchodzi tu również nowy rodzaj przedmiotu, jakim jest maska tlenowa – potrafi dać niezłe bonusy do slamów czy celności i obrażeń, jeśli tylko mamy odpowiedni zapas o2.
Dojenie #4 – Nowe rodzaje broni i bossowie
Do milionów różnych giwer dochodzą kolejne, wraz z nowym typem obrażeń i rodzajem broni. Kiedyś mogliśmy podpalić wroga, porazić prądem czy wywołać korozję kwasem, teraz jesteśmy również w stanie go zamrozić. Nie zmienia to za bardzo zabawy – ot, nowy żywioł. Daniem głównym są zaś działka laserowe. Jedne strzelają jak shotgun, inne wysyłają ciągłą wiązkę energii niczym w Ghostbusters. Niezależnie od Waszego stylu gry opłaca się sprawdzić je w akcji – zawsze to jakieś urozmaicenie sposobów eliminacji niemilców.
A różniących się od siebie niemilców jest całkiem niewielu – ludzie w odmiennych pancerzach, kraggony (kosmiczne skagi), rathydy (kosmiczne rakki), obca rasa Guardianów i mniejsze pająkopodobne robale. Nawet bossowie są jacyś bez polotu (no, finałowy daje radę) i brakuje chociażby tak zabawnych zapowiedzi potyczek jak kultowe 9 Toes (also he has 3 balls) z pierwszej części.
Dojenie #5 – Postęp technologiczny…?
Oprawa audiowizualna to dokładnie to samo, co widzieliśmy w Borderlands 2. Cieszą bardzo krótkie loadingi i szybsze wczytywanie tekstur (co od zawsze było problemem serii), ale zabrakło poprawy odwiecznych problemów samej rozgrywki. Dlaczego ta mapa taka niedokładna? Dlaczego nie dostosowano ekranu wyboru ekwipunku do połowy ekranu w co-opie? Dlaczego wciąż nie zaimplementowano kupienia amunicji do wszystkich rodzajów broni pod jednym przyciskiem? Dlaczego automatycznie podnoszą się tylko pieniądze i apteczki, a nie naboje ze skrzyń czy Moonstone’y? Te ostatnie, swoją drogą, zastąpiły Eridium jako czarnorynkową walutę i kupimy z ich pomocą więcej miejsca w ekwipunku, koktajle zwiększające czasowo statystki lub otworzymy niektóre skrzynie. Gracze chcieli też craftingu i tutaj twórcy się wykazali, choć dostaliśmy coś innego – maszyna Grinder weźmie od nas trzy przedmioty i przerobi je na jeden mocniejszy.
To w końcu dojenie czy nie?
Zbyt bogata jak na DLC, nie do końca godna tytułu pełnoprawnej następczyni. Moim zdaniem, gdyby gra kosztowała połowę ceny dużych produkcji, wychwalano by ją jako znakomity samodzielny dodatek do dwójki. Takie Borderlands 2,5. To wciąż niesamowicie grywalny prawie-że-MMO FPS, który ustępuje Destiny jedynie w kwestii grafiki (no i nie znajdziemy tu porządnego PvP... chociaż "porządnego" też nie uświadczymy w grze Bungie), jednak nowe pomysły zamieniają często starcia w chaotyczny festiwal nagłych zgonów, a scenariusz przewiduje mniej żartów - sam Jack nie jest w stanie utrzymać tak dużej gry. Cóż, zabicie burmistrza miasta i przerobienie jego ostatnich słów na dubstepowy kawałek, przy akompaniamencie którego wysłana zostaje głowa jego statuy w przestrzeń kosmiczną pokazuje, że twórcom pomysły się nie skończyły, ale wygląda to tak, jakby się wstrzymywali.
Wstrzymywali na dużą już trójkę! I wiecie co? Pewnie dostaniemy MMO, w końcu ile razy Destiny porównywane było do nudniejszej wersji Borderów? Poza tym to nie są jakieś moje wymysły – nie będzie chyba żadnym spoilerem wspomnienie o końcówce, której cliff-hanger to niemal pewna zapowiedź sieciowego olbrzyma dla masywnej liczby graczy. Tymczasem sprawdźcie The Pre-Sequel, bo to wciąż solidny produkt. A jeśli jesteście źli na konieczność powrotu do pada z PS3 (dla mnie idealnego, ale jeśli), to podłączcie DualShocka 4 – wszystko śmiga, jeno przycisk Home nie działa, ale to żaden problem.
Ocena - recenzja gry Borderlands: The Pre-Sequel
Atuty
- Świetna czwórka bohaterów
- Niska grawitacja i jetpack zmieniające dynamikę starć
- Jack i jego arsenał zabawnych tekstów
- Laserowe bronie
- Tony lootu (pozdro, Destiny)
- Działa sprawniej niż dwójka…
Wady
- … ale wciąż wygląda jak Borderlands 2
- Od śmiechu brzuch nie rozboli
- Niewielka różnorodność przeciwników
- Nijacy bossowie
- Wciąż nienaprawione denerwujące aspekty rozgrywki
Jako samodzielne DLC – klasa sama w sobie. Jako zupełnie nowa część serii – tylko „niezła”. Godna polecenia, ale poczekajcie na nieco niższą cenę.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych