Recenzja: Enter the Gungeon (PS4)
pokazało, jak wciągający może być gatunek roguelike’ów i ile grywalności drzemie w losowo generowanych planszach. Wielu próbowało doścignąć mistrza, ale dopiero osiągnął podobny poziom. I prawdopodobnie go przebije!
Moja przygoda z grami typu roguelike zaczęła się od rewelacyjnego . Ciężka platformówka co chwilę zasypywała nowymi niebezpieczeństwami i oryginalnymi poziomami, co w połączeniu z przymusem zaczynania od zera po każdej śmierci było doświadczeniem ekstremalnym. Ale grałem. Grałem i nie mogłem przestać. Po miesiącu wciąż odkrywałem ukryte lokacje czy nowe bronie i przedmioty losowo rozrzucane po planszach. W tej małej grze niezależnej upchnięto tyle atrakcji, że nawet dziś, po paru latach i setkach przegranych godzin na wysłużonej PS Vicie, wciąż dostaje świeże plansze i nie czuje choćby cienia powtarzalności.
Zamiłowanie do takich właśnie roguelike’ów zachęciło do wypróbowania , które przez wielu uważane jest za wyżyny gatunku. Rozgrywka tam wygląda zupełnie inaczej, bo jest to strzelanka na dwa analogi, lecz podobnie mamy losowo generowane plansze, permadeath i setki ulepszeń dostarczających niemal nieskończonej rozrywki. Do tego dochodziły ekscytujące starcia z bossami czerpiące z produkcji typu bullet hell. A teraz, po premierze , dostaliśmy zwyczajnie lepszą wersję . Prawdopodobnie.
Dlaczego „prawdopodobnie”? Bo uczciwie taki osąd będę mógł wydać za jakiś miesiąc. Po kilku dniach grania i wielu śmierciach uważam jednak, że szanse są spore. Na wejściu dostajemy czterech bohaterów – każdy z własną bronią podstawową i jakimś bonusem. Próbują oni przejść przez tytułowy loch, by zmienić wydarzenie ze swojej przeszłości, a to przekłada się na odmienne poziomy dodatkowe po przejściu gry, ale nie ma co wybiegać tak daleko do przodu. Gra jest diabelnie trudna i prędko do tych poziomów nie dojdziecie.
Będąc poprawnym roguelike’iem, wrzuca nas w losowo generowane plansze rozrzucone na sześciu poziomach (komorach bębenka rewolweru), a tam znajdziemy przeciwników uzbrojonych w rozmaite giwery. Ba, oni sami są lub nawiązują do broni palnej – chodzące naboje, duchy z kałachami, gołąb dzierżący miniguna… designerzy musieli mieć jakiś dziwny fetysz związany ze spluwami, ale przełożyło się to na niepowtarzalny wystrój, który robi fenomenalne wrażenie. I to nie tylko w porównaniu z płodami i pełzającymi fekaliami z Isaaca.
Zasady przemierzania plansz są proste – wchodzimy do pomieszczenia, zabijamy wszystko, co się rusza, i przechodzimy dalej. Tutejsze komnaty potrafią być wyjątkowo duże, pełne zniszczalnych elementów otoczenia, wśród których ważne są stoły. Podchodzimy do takiego, przewracamy na bok i tak robimy sobie prowizoryczną osłonę przed ostrzałem. Sprawdza to się świetnie i nie jest to jakaś opcjonalna atrakcja czy nieznaczący smaczek, gdyż strzela do nas praktycznie wszystko. Prawdziwy bullet hell jest tu na porządku dziennym, a podczas walk z bossami dochodzi do prawdziwie absurdalnych sytuacji. Z pomocą przychodzi unik, dający niewrażliwość na ułamek sekundy, oraz „ślepak”, czyli typowa bomba czyszcząca ekran z nabojów i pobliskich wrogów.
Ciągłe strzelanie byłoby nudne bez bogatego arsenału, a ten tutaj obejmuje około dwustu najróżniejszych broni - od rewolwerów, łuków i kusz, przez karabiny czy działka laserowe, na wyrzutniach t-shirtów i pszczół kończąc. Tak, takie bronie też tu znajdziecie. Jest również miotacz ostrzy z , działko Mega Mana i znacznie więcej nawiązań do znany gier. Bronie te mają zabawne nazwy, ale nie myślcie sobie, że to tylko takie easter-eggi wrzucone dla jaj (heh.), bo każda spluwa jest na swój sposób przydatna. A nosić możemy ich wiele naraz, tyle że amunicja się szybko kończy i trzeba uważać. Co więcej, w przeciwieństwie to typowego spamowania pociskami rodem z twin-stickowych shooterków, tutaj musimy naszą broń przeładowywać. Wydawać by się mogło, że niszczy to dynamikę gry, ale w rzeczywistości mechanika ta nadaje rozgrywce głębi.
Obok samych broni przygotowano też ulepszenia i różnorodne gadżety, jednak nie polega się na nich w równym stopniu, co w . Tutaj przede wszystkim liczą się umiejętności gracza i opanowanie broni, nie ślepy traf w znajdowaniu przesadnie potężnych przedmiotów. Nawet nie odczuwałem tu typowego dla rougelike’ów problemu, czyli wolnego i powtarzanego początku, który musimy zaliczyć od zera po każdej śmierci. Głównie z tych powodów uważam, że recenzowana produkcja przejdzie próbę czasu i ostatecznie wygra z Isaaciem.
jest najlepszym, co przytrafiło się grom typu roguelike i bullet hell. Broni i przedmiotów do odkrycia jest zatrzęsienie, losowe generowanie poziomów zaprojektowano z głową, a twórcy pomyśleli nawet o takim szczególe jak ułatwione przemierzanie wyczyszczonego piętra, rozrzucając hojnie po komnatach punkty szybkiej podróży. Nawet już podczas włączania gry, przed zobaczeniem ekranu tytułowego, mamy opcję natychmiastowego rozpoczęcia zabawy. Czuć, że jest to gra tworzona przez miłośników gatunku, którzy wiedzą, czego chcą gracze. W połączeniu z lokalną kooperacją dla dwojga, ukrytymi lokacjami i dodatkowymi zakończeniami dla każdej z postaci, nie martwię się o endgame. I to wszystko w pięknej, choć stylizowanej na retro oprawie – na szczęście pod tym względem nie jest to fuszerka rodem z . Gdyby tylko nie literówki w polskiej wersji językowej, ze stale wyświetlanym „przeadowaniem” na czele. Wielka gra godna miana instant classica.
Ocena - recenzja gry Enter the Gungeon
Atuty
- Rewelacyjne połączenie roguelike’a z bullet hellem
- Zatrzęsienie broni, przedmiotów i ulepszeń
- Wszystko stylizowane na elementy broni palnej
- Kooperacja
- Humor
Wady
- Literówki w polskiej wersji językowej
Trudna produkcja, ale taki właśnie bullet hell powinien być. Czerpie też najlepsze rozwiązania z roguelike’ów, co czyni z niej tytuł niemal idealny. Jeśli po otrzymaniu od gry buta na twarz prosicie o więcej, musicie sprawdzić Enter the Gungeon.
Przeczytaj również
Komentarze (5)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych