Sword Art Online: Alicization Lycoris - recenzja gry. Fatalne zauroczenie
Sword Art Online: Alicization jest fantastycznym serialem anime, który w wyjątkowy i bardzo spójny sposób podchodzi do tematyki przyszłości gier VR. Po takim pierwowzorze Sword Art Online: Alicization Lycoris mierzy się z wielkimi oczekiwaniami. Ale czy je spełnia?
Jako jedna z tych marek, które najlepiej nadają się na gry wideo, Sword Art Online ma już pokaźną historię wirtualnych adaptacji, które wyrobiły sobie nawet swój własny, idący obok oryginalnego, kanon fabularny rozpoczęty w Sword Art Online: Hollow Fragment. Po blisko dwóch latach od ostatniej odsłony serii, SAO: Fatal Bullet, wreszcie doczekaliśmy się gamingowej wersji Projektu Alicyzacja, w którym miłośnicy uniwersum pokładali wielkie nadzieje.
Jak zanudzić się na śmierć
Akcja Sword Art Online: Alicization Lycoris rozpoczyna się dokładnie tak samo jak drugi odcinek trzeciej serii animowanego serialu, co jest dość ciekawym zabiegiem ze strony twórców. Dlaczego? Pierwszy epizod SAO: Alicization przedstawia nam koncepcję Podziemia jakie przez całą sagę przemierzać będzie Kirito - bez tego wprowadzenia nie można się w ogóle zorientować co się dzieje i gdzie jesteśmy, bo nasz bohater jest odcięty od rzeczywistości. Dla osób które nie znają anime będzie to bardzo ciekawa nutka dodatkowej tajemnicy do odkrywania.
W tym przypadku jest mi jednak naprawdę ciężko jednoznacznie określić do kogo skierowana jest nowa produkcja Bandai Namco. Zazwyczaj ich gry oparte na SAO szły swoimi drogami, prezentując nam alternatywną linię fabularną, niekiedy równie angażującą co serial. Tym razem pierwsze 15 godzin "zabawy" to powiedzmy sobie, taki "ślimaczy sprint" po wydarzeniach znanych z pierwszych 24 odcinków anime, urozmaicanych gdzieniegdzie postacią Mediny i jej szlacheckimi rozterkami.
Problem jednak polega na tym, że wszystko przedstawione jest w bardzo przestarzałej, budżetowej i dramatycznie wręcz nużącej formule, przez co naprawdę mimo szczerych chęci, nie da się tego wytrzymać. Anime charakteryzuje się wysoką brutalnością, nie stroni od ciekawych pojedynków i raczej skupia się na aspektach kulturowych życia w średniowiecznej społeczności. W recenzowanej adaptacji zaś nie uświadczymy krwi, stoczymy bardzo nudne pojedynki i dość marnie poznamy kulturę regionu.
A biorąc pod uwagę, że Sword Art Online: Alicization Lycoris ma skopany system zapisu, musimy się z tymi wszystkimi dialogami męczyć od jednego punktu ręcznego zapisu, do kolejnego. Tak, w 2020 roku gra zmusza nas do siedzenia nawet 2 godziny bez opcji wyjścia z auto-zapisem.
Sword Art Online: Alicization Lycoris - walka
Jeśli zdołacie przetrwać te 15 najgorszych godzin gry, dalej jest już nieco lepiej. W końcu dostajemy opcję swobodnego zwiedzania świata, dołączenia do trybu multiplayer, a do tego fabuła skręca w swoją stronę, kontynuując tradycję serii. Znów ujrzymy Asunę, Leafę, Sinon oraz resztę zgranej bandy maniaków wirtualnej rzeczywistości. Tak naprawdę dopiero wtedy będziecie mogli pobawić się systemem walki, albowiem prawie wszystkie poprzednie starcia jakie toczymy w pierwszym rozdziale są zwykłymi samouczkami - do tego dość męczącymi i strasznie wolno odkrywającymi wszystkie dostępne mechaniki.
Całość korzysta z dobrodziejstwa poprzednich tytułów stworzonych przez studio Aquria, czyli Sword Art Online: Hollow Fragment oraz Sword Art Online: Hollow Realization. Mamy tu zatem do czynienia z dynamiczną akcją w czasie rzeczywistym, podczas której możemy korzystać ze specjalnym umiejętności zwanych "sword skillami", a na deser możemy poczęstować oponenta odrobiną magii. Czary w świecie Podziemia mają bardzo różne działanie, więc nie każdym możemy zaatakować, ale w zamian za to możemy na przykład przyśpieszyć swoje ruchy bądź uleczyć się mocą światła.
Do kolejnych mankamentów recenzowanego przeze mnie Sword Art Online: Alicization Lycoris zaliczyć można totalnie niezbalansowany poziom trudności. Normalnie w każdej grze mamy tak, że trudność stopniowo rośnie i co rusz oferuje nam większe wyzwanie, rozpoczynając od słabiutkich stworków. Tutaj zaś już na dzień dobry dostajemy soczystego liścia na twarz i już z najsłabszymi przeciwnikami musimy walczyć po kilka minut, jakby to byli jacyś mini-bossowie. Ktoś mógłby tutaj stwierdzić, że jestem totalnym leszczem i marudzę jak noob, ale to naprawdę jest męczące, gdy trzy postacie biją jedną zmutowaną mrówkę przez 2 minuty, a takowych w okolicy jest po kilkanaście.
Jedynym plusem całego SAO pod kątem rozgrywki są zaawansowane pojedynki 1 na 1, choć i te nie są doskonałe, a co najwyżej "poprawne". Takie starcie może trwać nawet i z 10 minut, podczas których zarówno my jak i nasz oponent możemy korzystać z czarów, ulepszonych ataków, czy też jakiejś finezyjnej taktyki - nie jest to może poziom najlepszych walk z Soulsów czy For Honor, ale powiedzmy, że sprawiają frajdę.
Festiwal błędów i żenady
Do produkcji Bandai Namco podchodzę ostatnio z dużą dozą ostrożności, doskonale pamiętając między innymi Tokyo Ghoul: re Call to Exist, które będzie mi się w koszmarach śniło do śmierci, dlatego też wobec nowego SAO nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań. Niemniej jednak Japończycy i tak potrafili doprowadzić mnie do szewskiej pasji swoją niekompetencją. Ja rozumiem, że tworzenie gier z otwartym światem jest skomplikowane, wymaga więcej pracy i nie pozwala na oddanie w nasze ręce dzieła wyglądającego jak na przykład The Last of Us: Part II, ale są pewne granice, jakich nie wypada wręcz przekraczać.
Podziemie z Alicyzacji wygląda jak budżetowe jRPG robione w 2007 roku, a mimo tego przy zwykłym obracaniu kamery potrafi ciąć się jak niedoceniona nastolatka - miejscami dosłownie czułem się jakbym grał w 10-15 fpsach, a dookoła mnie nie było żadnych postaci, dużych obiektów i niczego innego co mogłoby nadwyrężyć moje PlayStation 4. Co prawda zasięg pola widzenia jest spory, ale obiekty mogą wyskakiwać nam przed twarzą dosłownie tak jak w ostatnich Pokemonach na Nintendo Switch.
No i te wszechobecne błędy - ktoś kto pozwolił wypuścić na rynek grę w takim stanie powinien wylecieć z roboty w mgnieniu oka. Wiadomo, że czasem można przeżyć takie drobnostki jak przechodzenie przez tekstury, czy też brak detekcji kolizji na jakichś miejskich dekoracjach, ale gdy potwory mogą do ciebie naparzać z odległości kilkuset metrów, a ich pociski przechodzą przez dwie warstwy gór, jaskiń oraz las, to coś tu jest ewidentnie nie tak.
Grałem we wszystkie poprzednie odsłony Sword Art Online i bez cienia wątpliwości stwierdzam, że Sword Art Online: Alicization Lycoris to najgorsze co spotkało tę serię, więc naprawdę trzeba mieć mnóstwo samozaparcia, aby przeboleć wszystkie mankamenty tejże produkcji. Jeśli już bardzo kochacie SAO i jakoś marzy Wam się poznanie wirtualnej Alice, poczekajcie na ogromną promocję - tak z 80%.
Ocena - recenzja gry Sword Art Online: Alicization Lycoris
Atuty
- System pojedynków
- Rozgrywka na ponad 100 godzin
- Ścieżka dźwiękowa
Wady
- Scenariusz to nuda najwyższej klasy
- Grafika rodem z 2007 roku
- Tragiczna wydajność
- Mnóstwo błędów psujących zabawę
- Zadania, nawet główne, godne najgorszych MMO
Po udanym Fatal Bullet, Sword Art Online zalicza ogromny spadek formy, rujnując nadzieje graczy na kolejną świetną przygodę z Kirito i spółką. Już lepiej obejrzeć anime od nowa, niż męczyć się z Lycorisem - no, chyba że będzie po 30 zł, wtedy można rozważyć.
Graliśmy na:
PS4
Przeczytaj również
Komentarze (20)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych