Kena: Bridge of Spirits - recenzja gry. Wyborna mieszanka Zeldy z Uncharted doprawiona Pixarem
Czy jest coś złego w naśladowaniu najlepszych? Niekoniecznie. Zwłaszcza jeśli dany tytuł czerpie dobre wzorce z rynku dodając coś od siebie i zapraszając na wspaniałą przygodę w zjawiskowej oprawie. Kena: Bridge of Spirits to taka mieszanka wielu tytułów, od której bardzo, naprawdę bardzo ciężko się oderwać. W czym postaram się Was utwierdzić w poniższej recenzji.
Zapewne wiele osób zdziwił fakt, że w dniu premiery w polskich serwisach nie było żadnej recenzji Keny, a i zagraniczne strony opublikowały swoje opinie dopiero w okienku premierowym. Deweloper tym razem z racji ogromnego zainteresowania grą odmówił dostarczenia kodów wielu redakcjom, dlatego i my czekaliśmy do premiery, aby móc tytuł zakupić w PS Store.
Rodziło to oczywiście obawy, bo gdy twórcy gry do samej premiery zwlekają z wysyłaniem kodów recenzenckich, to zazwyczaj tytuł jest po prostu w jakimś elemencie skopany. Tym razem, na całe szczęście, tak się jednak nie stało, a do Kena: Bridge of Spirits niektórzy przyczepiają nawet metkę Zeldy. Czy można prosić o lepszą rekomendację?
Kena: Bridge of Spirits jak bajka Disneya
Już pierwsze minuty z Kena: Bridge of Spirits zdradzają fakt, że studio Ember Lab, które odpowiada za grę, parało się wcześniej tworzeniem animacji. Jeśli ktoś powiedziałby mi, że to produkcja na kanwie bajek Pixara czy Disneya, mógłbym mu uwierzyć. Chociaż wróć, co ja pitolę, przecież tak dobre gry na bazie kinowych animacji nie powstają. Nie da się jednak ukryć, że w trakcie całej przygody czuć bajkowy klimat i wcale się nie zdziwię, jak za jakiś czas zobaczymy Kenę w kinie.
Sama fabuła nie jest jednak zbyt skomplikowana, co niektórzy mogą wręcz uznać za wadę. Historia jest prosta, ale przynosi satysfakcję i wciąga do samego końca. Świat w Kena: Bridge of Spirits skupia się na wiosce, której mieszkańcy zniknęli, a ból ich zatrutych dusz sprawił, że miasteczko zaczęło gnić. I tu wchodzi Kena – niekoniecznie cała na biało. Dziewczyna jest przewodnikiem duchowym, która zatrutym, zbłąkanym duszom pozwala znaleźć sposób i odejść w zaświaty, co z kolei pozwala uleczać kolejne fragmenty świata przywracając je do życia i nadając im znów barw. Jeśli ktoś przypomniał sobie w tym momencie kultowe Okami, to w uzdrawianiu kolejnych terenów jest szczypta tej magii. A poznawanie historii duchów, kim byli, co się z nimi stało i jak można im pomoc, to największy magnes narracyjny Keny w drodze do górskiej świątyni, która jest celem dziewczyny.
Fabułę napędzają nie tylko dialogi ze świetnie wykreowanymi postaciami, ale przede wszystkim przepiękne animacje. Aż przypomniały mi się czasy, gdy czekało się z wywieszonym jęzorem na wstawki FMV, a potem zapisywało stany gry na karcie pamięci, by pokazać je znajomym. Kena jako postać jest również niesamowicie sympatyczna i z miejsca wzbudza bardzo pozytywne emocje. Tym większa szkoda, że jej wątek potraktowany został trochę po macoszemu. Więcej dowiadujemy się o wiosce i jej mieszkańcach niż samej Kenie. Nie raz i nie dwa czekałem na moment, w którym dowiemy się nieco więcej o jej przeszłości, ale w tej materii gra pozostawia lekki niedosyt. Nie wyobrażam sobie jednak, by po takim sukcesie nie powstał sequel, bo jest to tytuł, który ma znamiona na stworzenie udanej serii.
Pozorna prostota
Bardzo cieszy mnie fakt, że Kena: Bridge of Spirits - stosując terminologię krawiecką - uszyta została na miarę. Tu praktycznie każdy element jest dobrze wyważony, wliczając w to dokonały balans między walką, eksploracją i zagadkami. Kena nie sili się na tworzenie wielkiego, otwartego świata, czasami wręcz mamy wrażenie, że lokacje mają znamiona rynien, ale osobiście uważam to za świetną decyzję, bo na rynku mamy wystarczająco dużo produkcji z "open worldami", wypełnionymi na siłę znacznikami. Głównym HUB-em w Kenie jest wspomniana wioska, która w miarę postępów w grze wraca do życia otwierając przed nami kolejne, przyległe tereny. Zapuszczamy się więc z czasem w coraz to nowe obszary, trafiając do zróżnicowanych pod względem designu lokacji i ciesząc się jak dziecko z ich odkrywania.
Tak, gra jest na swój sposób powtarzalna. W każdej kolejnej sekcji czeka nas bowiem rozwiązywanie zagadek w stylu The Legend of Zelda, sekcje platformowe, które przypominają Uncharted (choć w późniejszej fazie gry są jednak bardziej wymagające), oraz walki z bossami wieńczące dany obszar. Kena niespecjalnie się też w trakcie gry rozwija - kilka nowych umiejętności (choćby dashowanie) i broni czeka do odblokowania, jest też coś na wzór levelowania, ale to zaledwie kilka poziomów. Można więc powiedzieć, że postać z początku gry jakoś niespecjalnie różni się od tej z końcowych fragmentów. Walka to również standard - duchowy kij, jakkolwiek dziwnie to brzmi, pozwala na mocny i lekki atak, oraz rzecz jasna możliwość ich łączenie. Do tego dochodzi atak na dystans strzałami, unik oraz opcja użycia tarczy, którą jednak wróg może przełamać, jeśli schowamy się czekając na cud.
Tarczą w Kena: Bridge of Spirits przy dobrym timingu można też parować ciosy przeciwników, otwierając okno na kontratak. Jeśli czytaliście już opis takiego systemu walki setki razy przy okazji recenzji innych gier i zastanawiacie się, czy jest on faktycznie tak prosty, to spieszę donieść, że... tak. Prostota w tym wypadku sprawdza się jednak doskonale, bo starcia z wrogami używającymi tarczy, atakującymi obszarowo czy stosującymi różne taktyki, to nie jest kaszka z mleczkiem. Zwłaszcza, że chcąc nieco podbić atmosferę tej recenzji, zapomniałem dodać jeden, jakże istotny szczegół.
Duchowe Pikminy
O unikalny charakter walk w Kena: Bridge of Spirits dbają Roty. To przesympatyczne stworki, które mogą kojarzyć się nieco z Pikminami, a które w trakcie przygody zbieramy tworząc swoją małą armię. To ekipa, której gang swieżaków może czyścić futra. Pomagają nie tylko rozwiązywać zagadki, przenosząc choćby różne przeszkody i kamienne bloki we wskazane miejsce, ale są przydatne też w walkach. A im większa zgraja tym lepsze możliwości. Zwierzaki mogą zarówno uzdrowić Kenę, jak i zaatakować wroga, tudzież odwrócić jego uwagę i odsłonić słabe punkty. Aby wykorzystać sierściuchy w starciu wpierw trzeba jednak naładować pasek ich odwagi, wszak to bardzo nieśmiałe stworzenia. Ten ładujemy zadając obrażenia wrogom - czasami najlepiej więc najpierw skupić się na mięsie armatnim, zapełnić pasem i dopiero po chwili uderzyć w silniejszego wroga. Z czasem Roty otworzą przed nami nowe możliwości, co gdy połączymy z systemem parowania, da nam całkiem sporo różnych możliwości do rozpracowywania wrogów.
Tutaj na uwagę zasługują zwłaszcza starcia z bossami. Jeśli po screenach i pierwszych minutach gry wrzucicie Kenę do wora "łatwa i przyjemna", pojedynki z szefami sprzedadzą Wam solidnego liścia na otrzeźwienie. Momentami skoki trudności są naprawdę duże, kilka przyjętych ciosów i gryziemy glebę razem z Rotami. Bossowie to na swój sposób zagadki, ale tu kolejny raz Kena: Bridge of Spirits zaskakuje - porażki motywują do powrotów, kombinowania i przede wszystkim - nie frustrują. Z czasem wszystko da się przejść, nie ma tu ściany nie do przebicia, a jeśli faktycznie jakiś boss wywoła u was chęć zagryzienia domowników, pozostaje zmiana poziomu trudności na "fabularny".
Roty pełnią jeszcze jedną, ważną funkcję - w każdym obszarze musimy odnaleźć coś na wzór cebulki, serca zarazy, którą nasi milusińscy niszczą w połączeniu z podmuchem duchowym odpalanym przez Kenę. Wówczas widzimy, jak dany fragment świata wraca do życia i swojego pierwotnego stanu. Czasami niszczenie takich cebulek jest kluczowe w trakcie starć, bo przywołują one wrogów. Jedyne co w tym całym systemie czasem szwankowało to momenty, w których wrogów było kilku, a my po naładowaniu paska, w ferworze walki i chaosu, wysyłaliśmy nasz gang obić nie tego Zdziśka co trzeba.
Można się zakochać
O ile brak klasycznego otwartego świata w Kena: Bridge of Spirits jest dla mnie dużym plusem, tak same aktywności poboczne są małym zawodem. Na kolejnych terenach czeka nas sporo skrzyń, beczek i innych słojów do odkrycia, ale większość nagród to kryształy będące walutą w sklepie, lub przeróżne nakrycia głowy dla naszych Rotów. Jasne, fajnie jak taki futrzasty zakapior popyla w pirackiej czapce czy lisiej masce, ale na dłuższą metę wysiłek czyszczenia poziomów jest słabo nagradzany. Są wprawdzie jeszcze questy poboczne, w których naszym zadaniem jest dostarczanie przedmiotów czy wiadomości do mieszkańców wioski, ale tutaj nagroda jest również dość umowna. I chyba największą korzyść w lizaniu ścian dają specjalne miejscówki zwiększające pasek życia. Trochę jak gorące źródła w Ghost of Tsushima, tyle, że Kena zamiast paradować w slipach i rozmyślać o wuju po prostu medytuje. Co kto lubi.
Gra dzięki zastosowanej kolorystyce, kontrastom, malowniczym krajobrazom, artystycznej wizji i niezwykle plastycznie wykonanym postaciom, zachwyca w każdym calu. To po prostu bajka. Choć technicznie brakuje jej trochę do gier AAA z najwyższej półki, to mimika twarzy, zabawa światłem i cieniem czy animacja bohaterki stoją na bardzo wysokim poziomie. To gra, w którą dobrze się gra, i na którą dobrze się patrzy. Na PS5 tytuł oferuje dwa tryby graficzne i osobiście polecam opcję z 60 klatkami, które rzadko kiedy spadają. W trybie 4K i 30fpsach dropy są już nieco częstsze. Zaimplementowano też haptyczne wibracje i zabawę z adaptacyjnymi spustami, które stawiają chociażby fajny opór przy wyprowadzaniu silniejszych ataków.
Błyskawiczne czasy wgrywania (wiadomo, SSD), nawet po śmierci, sprawiają, że po każdym niepowodzeniu wracamy do zabawy momentalnie. Kena: Bridge of Spirits niespecjalnie karze nas za niepowodzenie oferując bardzo łaskawe checkpointy. To gra, która zachęca do zabawy, nie na odwrót. Zagadki z czasem robią się coraz bardziej złożone, wymagają od nas obserwacji otoczenia, łączenia pomocy stworków z nowymi umiejętnościami, aktywacji różnych zapadni, działania pod presją czasu, celowania z "łuku", spowalniania czasu czy używania bomb. A każde rozwiązanie takiej łamigłówki, ukończenia sekcji skakanej, przynosi po prostu satysfakcje. Jak prawie każdy aspekt recenzowanego tytułu.
Lokalizacja potrzebna na wczoraj
Z obowiązku recenzenckiego muszę jeszcze wspomnieć o dwóch rzeczach. Pierwsza to znakomita ścieżka dźwiękowa. Wykorzystanie przeróżnych instrumentów i motywów wokalnych w połączeniu z bardzo dobrym voice actingiem dopełnia obrazu gry z gatunku indie AAA, która pod wieloma względami zawstydza wysokobudżetowe produkcje skrojone pod masowego odbiorcę. Szkoda jedynie, że nie udało się dowieźć polskiej wersji. Nie chodzi o to, że dialogi zmuszają do szukania na półce słownika angielskiego i że fabuła jest ciężka do zrozumienia, bo nie jest. Chodzi o to, że to gra doskonała zarówno dla starszego jak i młodszego odbiorcy. Moje dzieci za każdym razem gdy włączałem Kenę siadały na kanapie obok taty, zachwycając się widokami i animacjami rodem z bajek. Niestety wiele z tej historii wynieść nie mogły, a szkoda, bo byłaby to doskonała produkcja na wspólne wieczory.
Kena: Bridge of Spirits to jednak gra warta swojej ceny, zwłaszcza, że jest ona ustawiona na nieco niższym niż większość hitów AAA pułapie. Choć to tytuł zlepiony ze znanych klocków, jest po prostu doskonale wyważony gwarantując idealny wręcz balans między wyzwaniem a satysfakcją. Spędziłem w tym świecie ponad 12 godzin i po prostu się zakochałem.
Ocena - recenzja gry Kena: Bridge of Spirits
Atuty
- Niesamowicie wciągająca przygoda
- Zjawiskowy, półotwarty świat
- Śliczna grafika
- Znakomity balans między eksploracją, puzzlami i walką
- Wciągające pojedynki z bossami
- Bardzo dobra ścieżka dźwiękowa
- Główna bohaterka i napotkane postacie
- Pomysł z Rotami
Wady
- Brak polskiej wersji
- Fabuła mogłaby być nieco bardziej rozbudowana, zwłaszcza wątek Keny
- Przydałyby się lepsze poboczne atrakcje
Niesamowita przygoda w magicznym świecie z niezwykle sympatyczną bohaterką. Tytuł, którego ukończenie przynosi ogromną satysfakcję.
Graliśmy na:
PS5
Przeczytaj również
Komentarze (112)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych