Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Roger Żochowski | 04.11.2021, 22:00

Gier o sportach ekstremalnych nie wychodzi w obecnych czasach zbyt wiele, nie licząc małego renesansu produkcji traktujących o ścieraniu kolan na deskorolce. Riders Republic wychodzi temu na przeciw kontynuując niejako dziedzictwo przyzwoitego, choć niepozbawionego wad Steepa. Czy Francuzom udało się wskoczyć na wyższy poziom? Zapraszam do recenzji.

Republika, czyli miejsce, gdzie rozgrywa się akcja Riders Republic, to ogromny teren składający się z kilku połączonych ze sobą parków narodowych rodem z USA, wliczając w to takie miejscówki jak Yosemite, Zion, Sequoia czy Bryce Canyon. Znajdziemy tu więc pustynno-skaliste klimaty, zaśnieżone szczyty jak i gęste lasy z malowniczymi jeziorami i wodospadami. Pod tym względem jest to teren naprawdę zróżnicowany, znacznie ciekawszy niż w Steep, a rywalizacja o zachodzie słońca czy przedzieranie się przez szczyty przy świetle księżyca potrafią zapewnić specyficzny klimat. Szkoda, że nieco psuje go obrana narracja. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Z fartem, mordeczko

Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Naszą przygodę w Republice rozpoczynamy od stworzenia postaci w dość ubogim kreatorzy. Po zwięzłym prologu, gdzie przedstawione są nam zasady gry oraz nakreślona prosta fabuła, dostajemy dostęp do ogromnej mapy z masą aktywności, zawodów, znajdziek i punktów widokowych, wszak wiele z lokacji to miejsca znane z rzeczywistości, do których dostaniemy się z Riders Ridge, czyli naszego HUB-u w centrum parku. Jako poszukująca wrażeń wschodząca gwiazda sportów ekstremalnych, spróbujemy pobić rekordy okolicznej legendy, niejakiego Bretta, który obecnie zajmuje się głównie podawaniem hamburgerów. 

Ziomalski klimat, dialogi, które zalatują cringem, postacie wyciągnięte żywcem z Jackassa, choć odpowiednio wygładzone, by nie wpaść w PEGI 18, fortnite'owy styl wielu przebrań i ciuchów, to wszystko tu jest i mnie osobiście taki klimat na dłuższą metę nie do końca pasuje. Ale rozumiem, że Riders Republic celuje też w młodszych odbiorców, a nie fana SSX: Deadly Descents czy Dave Mirra Freestyle BMX. Przerywniki możecie więc śmiało pomijać, skupiając się na rozgrywce. Niestety, po najechaniu na wydarzenia na mapie świata słyszymy co chwila "cool" lektora, od słuchania którego idzie czasami dostać rozwolnienia. 

Niech żyje wolność w Riders Republic

Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Cała zabawa w Riders Republic podzielona jest na pięć różnych karier/dyscyplin, które możemy niezależnie rozwijać. Na mapie nie brakuje punktów szybkiej podróży, więc da się dość sprawnie przeskakiwać z eventu na event, a w dotarciu do bardziej hardkorowych miejscówek pomaga dostępny na kołowym menu skuter śnieżny. Początkowo można się poczuć zagubionym, co chwila odkrywają się nowe eventy, sprzęty, wpada kasa i kolejne bonusy. Jest tego po prostu za dużo na raz i złapałem się na tym, że zamiast śledzić swój progres zaliczałem po prostu kolejne ikony na mapie przewijając mimowolnie te wszystkie ekrany z bonusami. Niemniej jednak fajnie, że to my decydujemy, w jakiej kolejności zaliczymy kolejne zawody. Możemy żonglować sobie dyscyplinami, albo skupić się tylko na jednej. A każda konkurencja ma własny pasek postępu, który levelujemy zdobywając punkty doświadczenia.

A im mniej asyst wyłączymy i im wyższy poziom trudności ustawimy (można to konfigurować przed każdymi zawodami do woli), tym więcej XP wpadnie na nasze konto w przypadku sukcesów. Boli jednak trochę zagmatwana sprawa sterowania w Riders Republic. Możemy wybrać czesanie trików analogami, ale bez możliwości kontroli kamery, albo wykonywać karkołomne akrobacje przyciskami funkcyjnymi mogąc już ową kamerę obracać (jest też wariant dla miłośników Steepa). W obu przypadkach ani wilk nie jest syty, ani owca cała. Najbardziej denerwuje to w snowboardzie, gdzie z czasem można czesać naprawdę fajne triki, łącząc je z grabami (spust), manualnym lądowaniem i grindami (od razu polecam wyłączyć automatyczne ustawianie się na rurkach, bo frajdy w tym tyle, co z oglądania kolejnych walk Najmana), ale obracanie skaterem to czasami mordęgą biorąc pod uwagę narzucone ograniczenia poszczególnych wariantów sterowania. Jest przyjemnie, można się wkręcić i budować combosy na stokach, ale nie płyniemy tu przez trasy tak intuicyjnie jak choćby we wspomnianym już SSX. 

Ułaha, rowery dwa

Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Co by nie napisać różnorodność zadań jest dużym atutem recenzowanego Riders Republic. W śnieżnych konkurencjach mamy wyścigi na nartach lub snowboardzie oraz rywalizację na białym puchu, ale skupiającą się na trikach. Nowość, czyli rowery, również dzielą się na wyścigi oraz konkurencję stawiającą na triki. Ostatnią dyscypliną są wingsuity obejmujące powietrzne akrobacje. Również w wersji z doczepionymi do skafandrów silnikami, gdzie kluczem do sukcesu jest zaliczanie kolejnych obręczy podczas lotu. Poczułem się trochę jak Roger-odrzutowiec (niech ziemia dla tej bajki, która zniszczyła mi dzieciństwo, twardą będzie). Nie będę ukrywał, że największą frajdę sprawiało mi śmiganie na rowerach, gdzie dynamika podczas zjazdów z masywnych szczytów pełnych hopek, czy podczas przeciskania się stromymi kanionami urywa łeb przy małym palcu u nogi. Wrażenia są spotęgowane, gdy ustawimy kamerę FFP zorientowaną na kierownicy. Czesanie trików również daje sporo frajdy, a trzeba dodać, że model jazdy, choć arcade’owy, pozwala poczuć różnice, gdy śmigamy po asfalcie, piachu, lodzie, śniegu czy błocie, gdzie czas hamowania znacznie się wydłuża. Szkoda jedynie, że kolejny raz daje o sobie znać sterowanie. Przy jednym ze schematów spusty odpowiadają za triki, ale jednocześnie kontrolujemy za ich pomocą zarówno przyspieszanie jak i hamowanie. Więc gdy zjeżdżamy ze stromego zbocza i chcemy zahamować wystarczy że rower oderwie się trochę od ziemi, by zamiast hamowania odpaliła się jakaś sztuczka. Irytujące. 

Najgorzej w moim przypadku wypadły zawody z wingsuitami w roli głównej. Nie przeczę, zaliczanie kolejnych obręczy nisko ziemi, blisko skał tudzież ocieranie kombinezonem o gałęzie drzew z prędkością, której nie powstydziłyby się statki ze Star Treka, potrafią podnieść adrenalinę. No ale wszystko sprowadza się tu do zaliczania tych cholernych obręczy, w czym jestem straszną lamą i nienawidzę tego typu zabawy od czasów Spyro the Dragon (tak, stary już jestem). Gdy jeszcze wszystko idzie płynnie i zaliczam checkpointy z bananem na twarzy, to można poczuć się jak Iron Man, ale wystarczy jedna kraksa, by wpaść w wir niekończących się błędów i wybić z rytmu. Dlatego wingsuity najczęściej wykorzystywałem przemieszczając się po prostu po mapie z punktu do punktu. Szybciej niż skuterem, a nawet jak wyrznąłem orła, nie miało to żadnych konsekwencji, bo śmierć w Riders Republic nie istnieje. 

Z czasem mimo zróżnicowania dyscyplin wkrada się pewna powtarzalność, co twórcy chcieli przypudrować choćby specyficznym humorem. Śmigamy więc po trasie z pizzą na bagażniku, w strojach tyranozaurów czy na drewnianych deskach zamiast nart. A co powiecie na wyścig nocą po przejściu huraganu, gdzie na drogach musimy omijać powalone drzewa i auta strażników parku? Na mapie Riders Republic czeka też do odnalezienia 500 balonów, punkty widokowe opisujące rzeczywiste miejsca, czy moje ulubione - karkołomne zadania, w których musimy np. zjechać na sam dół z ogromnego szczytu czy ostrożnie zaliczyć tor przeszkód, gdzie w ostatniej fazie próbujemy przejechać rowerem po gałęziach drzew, nie spadając kilkaset metrów w dół. Są eventy ze swoistymi bossami, jest Trick Battle, gdzie dwie drużyny skaterów śmigających na deskach, próbują zamalować kolejne strefy skateparku na swój kolor wykonując coraz wyżej punktowane triki. Jest nawet specjalna akademia, gdzie owych trików się uczymy, o możliwości planowania własnych eventów nie wspominając. Choć odniosłem wrażenie, że w multi osoby z najlepszym wyposażeniem (rowery, deski i cały sprzęt są opisane statystykami) mają zbyt dużą przewagę nad tymi, którzy nie dorobili się jeszcze „złotego BMX-a”. 

Wszyscy na wszystkich 

Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Wizytówką Riders Republic, którą chwalił się Ubisoft, są masowe wyścigi, w których na next-genach może śmigać nawet 64 graczy. Można w nich wziąć udział co jakiś czas, gromadząc się w punkcie spotkań. Widok wielu graczy wjeżdżających na jakiś szczyt, by posmakować szaleństwa jest unikatowy, choć niestety często jest to atak klonów. Winny temu jest sklep, w którym można zakupić fatałaszki, a w którym asortyment jest ograniczony niczym za komuny do kilku łachów. Ubrania wprawdzie się zmieniają w zależności od dnia, dodawane są też dodatkowe elementy przy różnych okazjach, ale większą część z nich możemy zakupić za walutę premium, a nie za masowo zdobywaną kasę w trakcie progresu. Tym samym dość szybko o istnieniu sklepu zapomniałem, zadowalając się przede wszystkim ciuchami zdobytymi jako nagrody. Nie zmienia to faktu, że masowe wyścigi to czyste szaleństwo. Fakt, kolizje z innymi graczami, od których można odbić się jak piłka pingpongowa i stracić szansę na wysokie miejsce frustrują, ale panuje tu totalny, dający sporo frajdy chaos. Nawet jak docieramy do mety na piętnastym miejscu, można poczuć po takim wyścigu satysfakcję. A podczas tych szalonych konkurencji przychodzi nam czasami w locie zmieniać dyscyplinę - zaczynamy na rowerze, by po chwili ścigać się już ubranym w wingsuit, a do mety dojechać ostatecznie na snowboadzie. Pamiętacie The Crew 2, również grę Ubisoftu, w której zastosowano podobny patent, tyle że z autami, samolotami i motorówkami? No to poczujecie się jak w domu.  

Tytuł stara się być przyjazny graczom, dlatego gdy popełnimy błąd możemy cofnąć czas jak choćby w Forzie Horizon, z którą Riders Republic ma sporo wspólnego w kontekście otwartego świata i zaliczania eventów. Po kraksie na snowboardzie czy rowerze wciskając odpowiedni przycisk możemy nawet błyskawicznie powrócić do rywalizacji bez zabawy z cofaniem czasu, choć tutaj działa to różnie i czasami odradzamy się na ścianie tracąc cenne sekundy. Choć należy pamiętać, że ścigający się z nami przeciwnicy, to albo żywi gracze, albo ich duchy, więc gdy my cofamy czas po błędzie cała stawka naszych rywali jedzie dalej. I czasem łatwiej jest po prostu zrestartować event, niż męczyć się w odrabianie pozycji. Pod tym względem Riders Republic na next-genach sprawdza się jednak znakomicie - zarówno restarty, jak i ogromne tereny podczas eksploracji doczytują się błyskawiczne. Między punktami szybkiej podróży przenosimy się bez zbędnego czekania, a zmiana dyscypliny również odbywa się bez utrudnień, co czynimy otwierając kołowe menu. 

Generalnie Ubisoft starał się, by cała gra była "user-friendly". Poza punktami XP powiązanymi z dyscyplinami, istnieje jeszcze system gwiazdek, które są niejako naszą wizytówką w sieci i pokazują nasze doświadczanie określając całe konto. Gwiazdkę w eventach zazwyczaj otrzymasz bez względu na to, który dojedziesz do mety, wystarczy je zazwyczaj zaliczać, a nowe eventy odblokowują się co chwila. Choć dopiero hardkorowcy odkryją w grze prawdziwy potencjał, bo każde zawody mają trzy dodatkowe opcjonalne cele, za które również niczym w Mario zgarniamy dodatkowe gwiazdki. Może to być ukończenie trasy w określonym czasie, zebranie podczas zjazdu rozrzuconych przedmiotów, zaliczenie eventu na gorszym sprzęcie, wykonanie odpowiednich trików albo zwycięstwo na najwyższym poziomie trudności. Gwiazdki mają własny system przyznawania nagród, więc z czasem wpadają kolejne gifty, karty, cieszynki i elementy, które miałem w totalnym poważaniu. A żeby Wam się nie nudziło - będziecie mogli wykonywać też zadania dla sponsorów, za wykonanie których wpadają kolejne nagrody. Choć tutaj nie powiem - idzie upolować fajny sprzęt, którym gardzić grzech. W ogóle fakt zaangażowania do gry prawdziwych marek jak Red Bull czy Ford to fajny smaczek w tym całym ziomalskim kotle. Zwłaszcza, że czekają na nas również specjalne wyzwania sygnowane znanymi brandami, gdzie często pędzimy na łeb i szyję. 

Prawie jak Forza Horizon

Riders Republic - recenzja gry. Ekstremalna jazda w stylu Ubisoftu

Recenzowane Riders Republic potrafi zachwycić pięknymi krajobrazami, zwłaszcza, gdy dochodzą do tego przeróżne refleksy w kałużach czy efekty świetlne. Przedzieranie się przez gęsty las, łąki pełne kwiatów, spalone słońcem kaniony, tereny, w których brodzimy po kolana w śniegu - jest na czym zawiesić oko, a całkiem rozbudowany tryb fotograficzny pozwala w każdej chwili uwiecznić takie chwile. Nie mniej jednak przydałoby się czasem trochę więcej szczegółów, lepsze tekstury czy wyeliminowanie efektu pop-inu. W opcjach możemy trochę podziałać, wyłączając choćby rozmazywanie się obrazu przy większych prędkościach, ale niewiele zrobimy z dość drewnianą animacją biegu naszej postaci. Co jednak Ubisoftowi się udało - na każdym kroku czuć, że Republika żyje. Na stokach spotykamy tysiące graczy (tytuł wspiera międzyplatformowe, wspólne granie), czy to żywych, czy duchów, cały czas coś się dzieje. Gdy odpalimy mapę świata widzimy świecące ikonki symbolizujące tychże graczy, a tytuł błyskawicznie robi zoom z widoku ala Google Maps wprost za plecy naszego bohatera. I to zazwyczaj bez większych przycięć animacji. Muzyka, która nam do tego przygrywa to mieszanka staroci i nowości, raczej przyzwoita, bo idzie posłuchać nawet kultowych kawałków Offspring czy ICE-T, ale można było wrzucić więcej utworów.  

Riders Republic to - tu nie odkryję Ameryki - Ubi-game w ekstremalnym sosie. Z otwartym światem, masą znaczników i obietnicą spędzenia w parkach Ameryki wielu godzin. Choć jeśli chcesz grać w trybie offline, nazwanym tu po prostu Zen, skupionym głównie na eksploracji, to jednak gry nie mogę polecić, bo jak już wiesz z recenzji jej esencją jest wspólne doświadczanie przygotowanych atrakcji. To taka Forza Horizon sportów ekstremalnych, choć może nie aż tak rajcująca i dopracowana pod kątem oprawy jak dzieło Playground Games. Jeśli poświęcicie jej czas, wyrobicie pamięć mięśniową, nauczycie się bardziej skomplikowanych trików, idzie przepaść tu na długo. To gra, do której wskoczycie na kilka szybkich partyjek, bezstresowo ją po 30 minutach wyłączając, jak i tytuł, w którym na wyższych poziomach trudności znajdziecie głębię. O ile tylko będziecie mieli ochotę jej szukać.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Riders Republic

Atuty

  • Rowery i sporty śnieżne dają radę
  • Ciekawy, rozległy świat wypełniony sekretami
  • Masa rzeczy i sprzętu do zdobycia
  • Zabawa potrafi wciągnąć na długie godziny
  • Znane marki i sponsorzy nadają rywalizacji smaku
  • Błyskawiczne loadingi
  • Masowe konkurencje dają sporą frajdę
  • Kilka schematów sterowania i poziomów trudności

Wady

  • Humor i klimat to rzecz względna
  • Kilka pomniejszych problemów ze sterowaniem
  • Cofanie czasu i wracanie na trasę nie zawsze działa
  • Dość skromny sklep, który premiuje zakup realnej waluty
  • Wingsuit to najsłabszy element gry

Riders Republic to krok do przodu w stosunku do Steep.Tytuł potrafi wciągnąć na wiele godzin o ile będzie się w stanie przełknąć ziomalski, mocno crindżowy klimat.
Graliśmy na: PS5

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper