The Last Guardian - recenzja gry
Jeszcze kilka lat temu wierzyłem w nadejście The Last Guardian. Od tych chwil minęło sporo czasu, a ja po drodze zwątpiłem w siłę japońskiego oddziału Sony. Jednak mityczna gra o małym chłopaku i wielkiej bestii w końcu zadebiutowała, a nawet wessała mnie przed ekran telewizora. Nie oczekiwałem za wiele, bo nawet nie sądziłem, że będę mógł napisać te słowa… Trico żyje i potrafi zauroczyć.
Fumito Ueda ma na swoim koncie zaledwie kilka gier, ale świat pamięta go głównie dzięki dwóm. W 2001 roku zagraliśmy w wyjątkowe Ico, by po zaledwie czterech latach rozkochać się w Shadow of the Colossus. Fani liczyli, że kolejny tytuł trafi na półki sklepowe za maksymalnie 5 lat, czyli w okolicach 2010 roku, jednak jak wiadomo trzecia pozycja tworzona wyłącznie dla Sony była dla Japończyka wielkim wyzwaniem. Pierwsze wzmianki o „nowym projekcie na PlayStation 3” pojawiły się już w 2007 roku, a na premierę musieliśmy zaczekać „odrobinę” dłużej.
Pomimo zdecydowanie zbyt mozolnie upływającego czasu projektowania, przeskoczeniu platformy, a nawet ogromnych zmianach dokonanych w naszej branży na przestrzeni ostatniej dekady, The Last Guardian jest grą, która nie utraciła swojego ducha. Jeśli graliście we wspominane akapit wcześniej Ico lub Shadow of the Colossus, to doskonale wiecie, jakie przyjemności przygotował Ueda.
Opowieść o chłopaku i niespodziewanym kompanie
Przez ostatnie lata naczytałem się sporo o The Last Guardian, ale nigdy specjalnie nie skupiałem się na fabule. Może to właśnie z tego powodu tak pozytywnie zareagowałem na chłopaka, który budzi się w ruinach, a obok znajduje się wielka bestia? Właśnie tak rozpoczyna się ta niemal 15 godzinna podróż, przez którą bohater odkrywa nie tylko informacje o swoim życiu, ale również bliżej poznaje nietypowego kompana. Nie będę jednak ukrywał, że początek nie należy do najmocniejszych opowieści w historii gier wideo. Tutaj akcja jest budowana bardzo spokojnie, czasami nawet zbyt ślamazarnie jak na współczesne realia, ale im dłużej odkrywamy świat, tym coraz to bardziej doceniamy przygotowaną przygodę.
W gruncie rzeczy naszym zadaniem jest wydostanie się z tego olbrzymiego miejsca. Bezimienny chłopak ma na początku nawet nadzieję, że już wykaraskał się z koszmaru, ale jest to dopiero początek jego nowej przyjaźni, bo właśnie relacja bohatera z Trico jest podstawą wydarzeń i rozgrywki, a zarazem obładowuje gracza toną najbardziej skrajnych emocji. W produkcji nie otrzymujemy na tacy streszczenia, nikt nie przedstawia wszystkich założeń opowieści, bo te kreujemy z przedstawionych fragmentów. Tajemniczość zachęca do gry.
W trakcie wędrówki na naszych oczach rodzi się prawdziwa przyjaźń, w której nie jesteśmy biernym widzem, a aktywnym uczestnikiem. To nie był tylko marketingowy bełkot kilku Japończyków, bo deweloperom udało się zaszczepić bestii kawał sztucznej inteligencji. Trico żywo reaguje na nasze dokonania, czasami nie przejmuje się bieganiem w kółko i szukaniem rozwiązania problemu, by po chwili uratować bohatera z opresji i zaatakować przeciwników. Przyjaźń rodzi się w nietypowej sytuacji, jest kilkukrotnie wystawiana na próbę, ale przez kilka ciekawych zwrotów akcji od początku do końca chciałem uczestniczyć w tych wydarzeniach.
Spełnione obietnice Japończyków
Jeszcze kilka lat temu Shuhei Yoshida zapowiadał, że The Last Guardian będzie połączeniem Ico oraz Shadow of the Colossus, bo deweloperzy czerpią garściami z tych produkcji. Po tych wszystkich latach w najśmielszych oczekiwaniach nie sądziłem, że szef Sony Worldwide Studios miał rację. Na pierwszy rzut oka pod względem rozgrywki nie można tutaj oczekiwać jakiejkolwiek rewolucji – naszym zadaniem jest przedzieranie się przez kolejne pomieszczenia, rozwiązywanie prostych zagadek logicznych, przekładanie dźwigni, przesuwanie elementów, czy też wspinanie się po linach. Proste? Jasne, ale długi proces powstawania gry sprawił, że tytuł oferuje na swój sposób unikalne w dzisiejszych czasach elementy – swobodę działania. W pozycji nie jesteśmy trzymani za rączkę, nikt nas nie zmusza do wykonywania danych czynności, na każdej ścianie nie widzimy migoczących i kolorowych elementów krzyczących „tak, idź tą drogą!”. Tutaj trzeba wszystko odkryć na własną rękę. I właśnie ten aspekt przypomniał mi odległe czasy, gdy deweloperzy nie ułatwiali wszystkiego.
W produkcji wielokrotnie trafiamy do ogromnej, pięknie prezentującej się lokacji i zabawa rozpoczyna się na dobre. Zawsze przed graczem ukryta jest jedna ścieżka prowadząca do kolejnej miejscówki, ale to od nas zależy, jak szybko ją odnajdziemy i jak sprawnie poradzimy sobie z dojściem z punktu A do punktu B. Dlatego istotną rolę odgrywa Trico, z którym od samego początku musimy współpracować. Wchodzenie na jego głowę i wskakiwanie do wyznaczonego celu to standard, który dość szybko musi wejść w krew wszystkim graczom, ale sytuacja komplikuje się dość prędko, gdy musimy korzystać z jego ogona lub najzwyczajniej zmusić go do wysłuchania naszych próśb. Bestia na początku niezbyt ochoczo współpracuje i można się ostro wkurzyć, gdy przez 20 minut szukamy wyjścia z sytuacji, a po prostu musieliśmy zaczekać na znudzonego życiem zwierzaka. Twórcy nie mówią graczowi, w jaki sposób stworzyć relację i wpływać na towarzysza, ale właśnie tego uczymy się podczas rozgrywki. Zażyłość tworzy się nie tylko na poziomie chłopak-towarzysz, a również na poziomie gracz-towarzysz.
Na naszej drodze spotykamy kilku przeciwników, którzy również ciekawie pozwalają umocnić więzi postaci – początkowo Trico zajmuje się oponentami, ale po kilku pierwszych etapach wrogowie stają się zbyt uciążliwi dla wielkiego przyjaciela i w konsekwencji do akcji musi wkroczyć chłopak. Trudno opisać jaką satysfakcję daje taka współpraca, gdy gracz odciąga choć jednego oponenta, później go przewraca, by po chwili do akcji wkraczył jego kompan. Na początku nie jest łatwo się zrozumieć, ale im dłużej spędzamy czas w The Last Guardian, tym lepiej poznajemy Trico, a Trico poznaje nas.
Bestia o wielkim sercu i ruiny pełne niespodzianek
Podczas opowieści w głównej mierze rozgrywka opiera się na współpracy z wielkim gryfem, choć na każdym kroku jesteśmy zaskakiwani. Od początku do końca natrafiamy na ciekawe rozwiązania, które pokazują ogromną dbałość o najmniejsze detale – tutaj dosłownie każda lokacja stawia przed graczem nowe wyzwania, dlatego gra nie nuży. Jeśli preferujecie spokojną, przemyślaną zabawę, będziecie doceniać każdy najmniejszy aspekt projektu, bo autorzy stawiają wszystko właśnie na tę jedną kartę. Obawiałem się na początku, że przygotowany świat nie będzie zachęcał do eksploracji, ale wygenerowane niepowtarzalne miejscówki na długo zapadną w pamięci wielu graczy. Sporym pozytywem jest dla mnie poziom trudności poszczególnych łamigłówek, bo choć nigdy nie miałem problemu z przedstawionym „problemem”, to wielokrotnie po ukończeniu poszczególnego etapu uśmiechnąłem się pod nosem, bo deweloperom udało się stworzyć bardzo spójną i satysfakcjonującą produkcję.
Od pierwszej do ostatniej minuty miałem wrażenie, że każda ściana, najmniejsze źdźbło trawy, przewieszony przez wielką salę metalowy łańcuch, czy też mała kałuża to przemyślany element produkcji, bo stworzone elementy wykorzystywane są podczas rozgrywki. To piękne móc obserwować tak dobrze skrojony projekt pod względem całokształtu twórczości, bo człowiek ma świadomość, że gra nie była tworzona na kolanie, a Japończycy przez te lata faktycznie rozwijali pozycję i starali się wypełnić z góry założony plan. Również Trico jest owocem wieloletniej dłubaniny w kodzie, a nietrudno tę bestię polubić – jej animacja to prawdziwe mistrzostwo świata i często z przyjemnością po prostu obserwowałem jak zwierzak chodził, taplał się w wodzie, czy po prostu szukał jedzenia. To jak podchodzi, łaknie naszego poklepania po głowie lub po prostu narażając swoje życie ratuje nasz tyłek… Piękno w czystej postaci!
A jak na PlayStation 4? Opowieść poznałem na PlayStation 4 Pro, jednak w przypadku pierwszego modelu PlayStation 4 pojawia się dodatkowy problem – autorzy nie dopracowali płynności animacji i spadki fps-ów są odczuwalne w kilku istotnych miejscach. Ta niedogodność może wpłynąć na rozwiązywanie zagadek, w których musimy wykazać się zręcznością i dobrym opanowaniem umiejętności bohatera. |
Tak jak wspomniałem gra to bardzo spójna praca, która w dodatku od początku przytłacza zdumiewającą atmosferą. Wyjątkową rolę odgrywa udźwiękowienie – choć czasami słyszymy wyłącznie odgłosy chodzącego w oddali Trico, to w odpowiednim momencie rozbrzmiewa wyśmienity utwór, którego smakuje się z wielką przyjemnością. Autorzy w odpowiednim momencie potrafią zaoferować kilka mocnych brzmień, by po chwili przełamać je totalną ciszą – to szczególnie ciekawe doświadczenie, które ma istotne znaczenie dla całej gry. Klimat wyczuwalny ze wspomnianych projektów Uedy nadaje produkcji ciekawego charakteru, ale jednocześnie znany deweloper przeniósł do tytułu największe bolączki poprzedników. Wrogiem The Last Guardian jest kontrola bohatera oraz praca kamery – Japończycy od lat nie potrafią okiełznać swoich protagonistów, którzy w kluczowych momentach nie słuchają poleceń kontrolera i w konsekwencji zamiast radosnego okrzyku zadowolenia, w głowie wielu będzie kłębił się krzyk rozpaczy. Śmierć przez nieodpowiednią reakcję herosa boli bardzo mocno, bo błędy psują immersję i przyjemność z rozgrywki. Podobnym problemem okazuje się praca operatora kamery, który często nie potrafi skupić się na ważnych momentach, a zamiast tego prezentuje okolice lub na domiar złego szaleje i pokazuje wszystko jednocześnie.
Pod względem oprawy trudno rozkoszować się każdym przygotowanym miejscem, bo jesteśmy świadkami bardzo nierównej pozycji. Gra powstawała latami i w wielu miejscach tekstury przypominają końcówkę poprzedniej generacji. Z drugiej strony po chwili jesteśmy atakowani pięknym otoczeniem i zdumiewającymi ruinami... Nie mogę jednak złego słowa powiedzieć na temat optymalizacji, ale akurat miałem to szczęście, że całą opowieść poznałem na mocniejszej wersji PlayStation 4.
Tak, ta gra zadebiutowała
Fumito Ueda nie rewolucjonizuje branży, ale w końcu pozwala poznać swoją wielką opowieść. Mam nawet wrażenie, że w tym wypadku zdecydowanie za długie wyczekiwanie na grę ma pozytywny wydźwięk – przynajmniej możemy docenić jej „klasyczne” elementy, które jeszcze 9 lat temu były czymś zwyczajnym. Teraz cieszymy się, gdy deweloperzy nie trzymają nas za łapę, nie podświetlają każdego kamienia, nie wrzucają tony znajdziek, a po prostu oferują historię.
W The Last Guardian świat intryguje, opowieść ciekawi, relacja bohaterów ożywia rozgrywkę, ale te wszystkie przyjemności są często niszczone przez rdzeń projektu. Kolejny raz nie dopracowano podstaw, przede wszystkim skupiając się na wykreowaniu otoczki.
Czy w tej sytuacji było warto czekać? Zdecydowanie, bo w dzisiejszych czasach ze świecą szukać takich perełek. Może i nie jest to idealny przedstawiciel gatunku, czasami potrafi wkurzyć, to jednak oferuje niepowtarzalne doświadczenie. Dla samej relacji gracza i bohatera z Trico warto zainteresować się produkcją.
Ocena - recenzja gry The Last Guardian
Atuty
- Szczątkowa, piękna i wciągająca opowieść
- Relacja bohaterów na wyjątkowym poziomie
- Gra cały czas zaskakuje
- Klasyczne rozwiązania sprawdzają się w każdym momencie
- Rozbudowane, wielopoziomowe i ciekawe lokacje
- Świat pełen tajemnic, które chce odkryć
Wady
- Kontrola bohatera często irytuje
- Kamerzysta alkoholik na detoksie
- Początek mimo wszystko nie powala
9 lat czekania, 15 godzin rozgrywki, ale warto. Dla historii, bohaterów, współpracy i klasycznych rozwiązań. Od czasu do czasu można się wkurzyć na kontrolę lub kamerę, ale później przechodzimy kolejny etap i zabawa rozpoczyna się od początku.
Graliśmy na:
PS4
Przeczytaj również
Komentarze (169)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych