Gramy u siebie (2022) - recenzja, opinie o filmie [Netflix]
Filmy wyprodukowane przez Happy Madison, firmę Adama Sandlera, to zawsze loteria. Być może wyjdzie głupi ale zabawny film, a być może kompletne nieporozumienie, karykatura filmu, antyteza komedii. Rzadziej idzie dostać jeszcze coś pomiędzy, jak na przykład film zupełnie nieśmieszny, ale przy tym całkiem zajmujący i z nawet z jakimś tam sercem. Tak jak "Gramy u siebie".
Historia Seana Paytona jest całkiem urocza i zdecydowanie da się z niej zrobić solidny film. Pan Payton był zawodnikiem NFL, a po zakończeniu kariery zaczął trenować innych. Udało mu się poprowadzić Świętych z Nowego Orleanu do ich pierwszego w historii zwycięstwa, a ledwie trzy lata później został zawieszony na rok w związku z udziałem w procederze mającym na celu powodowanie kontuzji u konkretnych zawodników przeciwnych drużyn za pieniądze. Mając rok przerwy od pracy, zabrał się za wspomaganie młodzieżowej drużyny futbolowej swojego syna. To właśnie o tym okresie - choć pozwalając sobie na sporą dozę twórczej inwencji - opowiada dzisiejszy film.
Gramy u siebie (2022) - recenzja filmu [Netflix]. A to nie miała być komedia?
Grany przez Kevina Jamesa Sean zjawia się w rodzinnym miasteczku swojego syna i postanawia zobaczyć mecz futbolowy jego drużyny, Warriorów. No, mistrzami świata to oni nie są. Nie udało im się wygrać jeszcze ani jednego meczu, rzadko kiedy - jeśli w ogóle - zdobywają jakieś punkty. To nawet nie tak, że nie ma tam komu grać. Kilku chłopaków jest całkiem niezłych, lecz brakuje im przygotowania, pomysłu na grę i motywacji. Trener Troy (Taylor Lautner) stara się jakoś ich motywować i pilnować aby dobrze się bawili, ale jemu też brakuje pewności siebie, więc jak niby ma nią zarażać młodzież. Drugi trener, Mitch (Gary Valentine) natomiast spędza całe dnie pijąc specjalny soczek trenera ze swojej prywatnej butelki, będąc depresyjnym jak cholera i próbując utrzymać się jakoś na siodełku roweru. Payton, chcąc pomóc synowi, z którym stracił kontakt po rozwodzie z jego matką (Jackie Sandler), subtelnie przekazuje trenerom kilka wskazówek dzięki którym drużyna zdobywa sześć punktów i ostatecznie... przegrywa 38:6. Lecz dla nich to i tak jest zwycięstwo. Pierwsze punkty w sezonie. Od tej pory Sean oficjalnie zaczyna pomagać drużynie syna, a po tym jak reportaż na swój temat nadepnął mu na odcisk, postanawia zdobyć z nimi mistrzostwo. Za wszelką cenę.
Scenarzysta Chris Titone na co dzień spotyka się z córką prawdziwego Paytona, więc na pewno zna tę historię jak własną kieszeń. Tak więc wszelkie odstępstwa od prawdziwych wydarzeń są spowodowane chęcią nadania filmowi bardziej komediowego sznytu. No właśnie - chęcią. A jak dobrze wiemy, dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Nie ma co owijać w bawełnę, film duetu Kinnane&Kinnane jest skandalicznie wręcz nieśmieszny. Żarty opierają się na tym, że ktoś nie potrafi jeździć na rowerze, że w pokoju hotelowym jest głośne jacuzzi, że chłopak na recepcji (Jared Sandler) jest nieznośnie niekompetentny, że nowy chłopak mamy (Rob Schneider) jest starym hipisem i gada głupoty. Najzabawniejszą sceną w całym filmie była prawdopodobnie ta po tym, jak Schneider rozdał wszystkim swoje batoniki energetyczne i to też głównie dlatego, że była nieziemsko obrzydliwa, a nie zabawna sama w sobie. Cały film nie jest może aż tak odrażająco pozbawiony dobrego humoru jak "Ridiculous 6", ale niewiele mu brakuje.
Gramy u siebie (2022) - recenzja filmu [Netflix]. Zaskakująco solidne zakończenie
Jednym z młodych aktorów grających w drużynie Warriarów jest Maxwell Simkins, czyli wygadany chłopaczek z nadwagą z "Potężne Kaczory: Sezon na zmiany". Być może to dlatego dzisiejszy film natychmiast zaczął mi się kojarzyć z tamtą produkcją, a właściwie to nawet bardziej z oryginalnym filmem "Potężne kaczory" z 1992. U podstaw jest to w sumie ta sama historia - zdyskredytowana gwiazda sportu zaczyna zajmować się drużyną nieudaczników i powoli przemienia ich w potencjalnych mistrzów sezonu. Różnicą jest zakończenie - mniej oklepane, nie tak patetyczne, oferujące za to całkiem solidny morał i pod względem charakteru niepasujące wręcz do reszty filmu - i mówię to jako komplement. Nie znaczy to oczywiście, że finał nie jest boleśnie przewidywalny i każdy dorosły, który obejrzał w życiu chociaż z garść filmów będzie natychmiast wiedział dokąd to wszystko zmierza. Drugą istotną różnicą między tamtym klasykiem, a dzisiejszym filmem jest przełożenie ciężaru opowieści z dzieci na dorosłych. W "Gramy u siebie" występuje całkiem sporo dzieciaków i poza jednym, który nie może się skupić na grze, bo podoba mu się córka Adama Sandlera, żadnego z nich nie jestem w stanie wymienić z imienia, a za charakter zapamiętałem jeszcze tylko dużego, czarnego chłopaka, który boi się zrobić sobie krzywdę (mimo, że gra w futbol). Tyle. Absolutnie zmarnowany potencjał.
Nie raz i nie dwa razy zarzucano mi już, że jestem niepotrzebnie ostry w stosunku do durnych filmów dla dzieci. Wciąż absolutnie się z tym nie zgadzam, ponieważ uważam, że produkcje które pokazujemy dzieciom TYM BARDZIEJ powinny reprezentować zadowalający standard, ale próbuję od tamtej pory oglądać tego typu produkcje wraz ze swoim ośmiolatkiem żeby sprawdzać jak on na nie zareaguje. Dzisiejszy film to przez dobrych pięćdziesiąt minut teksty w stylu "długo jeszcze?" i "musimy to oglądać". Dopiero pozostałych czterdzieści minut oferowało emocje na tyle duże, że przestał się wiercić w fotelu i po prostu oglądał co dalej. Nie zaśmiał się za to ani razu. Jedynie ja ze trzy razy parsknąłem.
"Gramy u siebie" nie jest, niestety, jedną z bardziej udanych komedii Happy Madison Productions. Aktorsko jest to wciąż ten sam poziom, co w przypadku pozostałych produkcji studia, czytaj: ujdzie. Choć kilka występów można nazwać wręcz dramatycznymi, bo nie opierają się wyłącznie na robieniu sobie krzywdy i pierdzeniu. Lautner jest całkiem sympatycznym , choć mało wyraźnym trenerem, ale to James, o dziwo, błyszczy jako Sean Payton - odsunięty od czci, próbujący być dobrym ojcem i jednocześnie udowodnić całemu światu jak bardzo myli się co do niego. Zaskakująco solidny występ. O błyskotliwości reżyserii, czy scenariusza w ogóle można zapomnieć. Jest nieśmiesznie i zazwyczaj nijako. Trener co jakiś czas zauważa jakiś problem drużyny, po czym oferuje szybkie rozwiązanie i lecimy dalej. Nie ma w tym pracy, treningu. Powiedziałbym, że to jedna z najgorszych komedii, jakie ostatnio widziałem, ale to pełne serca, inteligentne zakończenie sprawia, że jednak nie mogę! Czy sam finał może uratować cały film przed byciem nieporozumieniem? Raczej nie, ale zdecydowanie sprawia, że nie czuję się ostatecznie zły na siebie za wybranie "Gramy u siebie" do recenzji. A to, patrząc na wcześniejsze dokonania studia, już coś.
Atuty
- Oklepana, ale sprawdzona formuła, która młodszej części widowni może się spodobać;
- Ze trzy niezłe żarty;
- Kompetentnie nakręcone sceny na boisku;
- Kevin James w jednej z bardziej subtelnych ról w swojej karierze;
- Zaskakująco głębokie zakończenie z ładnym morałem.
Wady
- Tona zupełnie nieśmiesznych żartów;
- Nieznośny Jared Sandler (ciekawe jakim cudem zdobył tę rolę...);
- Za dużo czasu ekranowego dla Kevina Jamesa, a za mało dla dzieciaków.
"Gramy u siebie" mógłby być naprawdę dobrym filmem, gdyby jakaś bardziej utalentowana ekipa zrobiła go na poważnie - bez wszystkich głupich żartów o pierdzącym jacuzzi, bez pijanego trenera, bez Roba Schneidera. To i tak zaskakująco pełna serca produkcja, ale jako komedia nie sprawdza się w ogóle.
Przeczytaj również
Komentarze (4)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych