Moonfall (2022) - recenzja, opinie o filmie [Monolith films]
Nikt tak nie kręci filmów o końcu świata jak Roland Emmerich. Albo inaczej! Nikt tak nie kręci filmów o końcu świata jak ekipa od efektów wizualnych Rolanda Emmericha, po czym on po prostu przystawia swoją pieczątkę i spija całą śmietankę. Tylko jak tu po raz kolejny przyciągnąć ludzi do kin, kiedy (prawie) zniszczyło się już ziemię na wszystkie możliwe sposoby? Odpowiedź: [spoiler].
Na filmy katastroficzne nie chodzi się dla genialnej fabuły, więc od razu zaznaczę, że ta jest cholernie głupia i najgorsze, co można sobie zrobić to brać ją na poważnie. Wszystko co dało się pociągnąć do porzygu zgraną kliszą, tak właśnie zostało zrobione. Mamy głównego bohatera (Patrick Wilson) , któremu nikt nie chce wierzyć, mimo że ma rację. Zostaje więc uznany za świra, zwolniony z pracy, żona go zostawia, nikt nie chce go zatrudnić. Ludzie którzy nami rządzą są tchórzami bez kręgosłupa, którym staje na samą myśl o odpaleniu głowicy nuklearnej. Jedyną osobą, która wie co się dzieje jest jakiś przypadkowy foliarz (tym razem grany przez Johna Bradleya), a naszych dzielnych, amerykańskich braci wspierają Chiny. Jedną z bohaterek jest nawet studentka z wymiany z Chin, bo film musi ukazać się również na tamtejszym rynku żeby się zwrócić, rozumiesz.
Moonfall (2022) - recenzja filmu [Monolith films]. Rozwleczona apokalipsa
Rozpoczynamy od rutynowej misji naprawczej, gdzieś na orbicie okołoziemskiej. Brian Harper (Wilson) dłubie przy stacji z przyjacielem, podczas gdy Jocinda Fowler (Halle Berry) obserwuje sytuację z wnętrza wahadłowca. Nie piszę kto jest kapitanem i tym podobnych rzeczy, bo... nie mam pojęcia. To nieważne! Ważne, że nagle chłopaki zostają zaatakowani przez jakąś bezkształtną istotę nie z tego świata. Harperowi udaje się uratować siebie i Fowler, ale kolega nie żyje. W nagrodę zostaje zwolniony. Kilka lat później spędza wolny czas dłubiąc przy samochodzie, który ma być prezentem dla syna, pijąc i nie mając pieniędzy na wynajem domu, w którym mieszka. Co innego Fowler, która wiedziała jak odpowiadać na pytania tak, żeby nikt się nie obraził, więc jest teraz drugą najważniejszą osobą w całym NASA. Gdzie indziej doktor Houseman (Bradley) odkrywa, że księżyc zmienił orbitę i z każdym kolejnym obrotem zbliża się coraz bardziej do ziemi. Kiedy sytuacja stanie się krytyczna, tylko ta trójka będzie miała jajka na tyle wielkie, aby spróbować coś z tym zrobić.
Cała trójka bohaterów jest bardzo sympatyczna i widz kibicuje im właściwie od początku do końca. Tego samego nie da się powiedzieć o ich dzieciach, które, standardowo dla tego gatunku, mają swoją przygodę na powierzchni ziemi. Syn Harpera, Sonny (Charlie Plummer) musi przewieźć dzieciaka Fowler do bazy wojskowej, w której czeka na nich ojciec młodego, generał Doug Davidson (Eme Ikwuakor), a pomaga mu w tym Michelle (Wenwen Yu). Michelle jest ładna i jest z Chin. Po drodze zetkną się z masą niesympatycznych ludzi, bo, jak wiemy, społeczeństwo zdziczeje kompletnie w ciągu kilku godzin od ogłoszenia potencjalnego końca świata. Sama w sobie, ta ich mini przygoda nie jest taka zła - to ich oczami zobaczymy wszystkie najbardziej spektakularne sceny apokalipsy - ale nie dość, że cała trójka jest tak doszczętnie pozbawiona charyzmy, że nawet rozpadająca się na kawałki, niczym w "Dragon Ballu", planeta wydaje się jakaś taka... nieciekawa, to jeszcze zabierają czas ekranowy głównej misji ratowania świata, przez co zakończenie ciągnie się i ciągnie i nie chce się skończyć.
Moonfall (2022) - recenzja filmu [Monolith films]. Widowiskowe, ale nieprzemyślane efekty
Jestem pewien, że ekipa kanału Corridor Crew będzie miała masę frajdy przyglądając się efektom wizualnym dzisiejszego filmu. Od momentu, w którym zmieniona orbita księżyca zaczyna wpływać na klimat Ziemi, aż po ostatnie minuty filmu, zwariowane akcje non stop bombardują widza. Najpierw delikatnie - a to fala tsunami zalewa miasto, a to jakiś niewielki odłamek księżyca zderzy się z samym czubkiem jakiejś góry w Aspen i jakimś cudem nie wywoła ogromnej lawiny. Jednak im bliżej totalnej zagłady, tym większa robi się skala całego cyrku. Pole grawitacyjne księżyca sprawia że wody w oceanach podnoszą się ku niebu w kształcie wielkich wirów wodnych, fragmenty budynków odrywają się od ziemi i lecą w górę, powietrze rozrzedza się na tyle, że nie da się nim oddychać, kiedy księżyc akurat znajduje się bezpośrednio nad nami. Wizualnie są to wszystko bardzo ciekawe pomysły, ale albo Emerichowi zabrakło konsekwencji, albo zauważył, że na początku przesadził ze spektaklem i pod koniec trzeba było trochę przyhamować. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że oceany wznosiły się ku niebu, kiedy księżyc był jeszcze tylko wielką kulą na niebie, ale siedzą w miarę grzecznie na swoich miejscach, kiedy ta sama kula jest już tak blisko, że można by pewnie na nią przeskoczyć z jakiegoś wysokiego budynku (jeśli grawitacja jeszcze nie rozerwała go na strzępy), jak zrobił to Fry w jednym odcinku "Futuramy".
Z odpowiednim nastawieniem da się ten spektakl oglądać z uśmiechem na ustach. "Moonfall" to takie "the best of" filmów o końcu świata i dla fanów tego typu produkcji wyliczanie kolejnych nieodzownych elementów składowych gatunku może być niezłą frajdą. Jest przewidywalnie i na wesoło. Oczywiście sam film traktuje siebie śmiertelnie poważnie, parę razy nawet bezczelnie prosząc widza o uronienie kilku łez (w moim przypadku całkiem skutecznie), ale to właśnie dlatego całość ma szansę zadziałać. A potem przychodzi trzeci akt.
Ostatnia prosta filmu, kiedy dowiadujemy się co, jak i dlaczego, a nasi dzielni bohaterowie ostatkiem sił ratują cały świat, jest kompletnie nieudana. Wspomniałem już, że główny wątek został niepotrzebnie rozwodniony mało ciekawą przygodą Sonny'ego, ale to nie wszystko, bo nawet ten główny wątek ciągnie się niemożliwie długo. Dodatkowe informacje na temat prawdziwej natury tego, co właśnie się dzieje zostają zrzucone na widza jedną, wielką, za długą paczką, a to nawet jeszcze nie koniec. Wątek science-fiction jest nie dość, że niemożliwie głupi, to jeszcze zwyczajnie mało angażujący. Tak jak do tej pory film oglądało się całkiem przyjemnie, tak ostatnich 30-40 minut jest niemalże jak kara. Całe tempo poszło się kochać, kamera skacze w miejsca w miejsce, mimo że faktyczne wydarzenia idą naprzód tylko w jednym z nich. Antyteza blockbusterowego finału.
"Moonfall" jest kiepskim filmem. Z głupią fabułą, skandalicznie słabym trzecim aktem. Lecz mimo to większą część seansu bawiłem się bardzo dobrze. Efekty specjalne nie są niczym nowym, czy nawet rzadko spotykanym, ale na wielkim ekranie robią wrażenie. Główni bohaterowie są sympatyczni i nie raz i nie dwa razy zdarzy im się powiedzieć coś zabawnego, co sprawia, że lubimy te ich archetypiczne gęby jeszcze bardziej. Gdyby nie ten toporny finał powiedziałbym wręcz żeby nie zwracać uwagi na ocenę końcową, tylko iść i odmóżdżyć się na wesoło. Ale nie mogę, bo jednak ostatnich trzydzieści minut zerkałem już na zegarek ile zostało do końca, a w tym gatunku jest to grzech śmiertelny. Polecam wyłącznie fanom filmów o końcu świata. I to też tylko tym bardziej wytrwałym.
Atuty
- Sympatyczna paczka głównych bohaterów;
- Głupie, bombastyczne, efekciarskie wizualia;
- Pierwsze dwie trzecie filmu skuteczne w swoich założeniach.
Wady
- Nieudany wątek s-f;
- Okrutnie nudny trzeci akt;
- Na siłę dodany, nieciekawy wątek ziemski.
"Moonfall" to kino skandalicznie wręcz głupie, tak w założeniach, jak i w wykonaniu. Absurd goni absurd, czerstwe teksty atakują widza co drugą minutę i, jak to u Emericha, chce się ten pokaz fajerwerków oglądać. Najlepiej na dużym ekranie. Szkoda więc, że zakończenie zupełnie zawodzi.
Przeczytaj również
Komentarze (53)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych