Saga Winlandzka (2019) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Wikingowie po japońsku
Duński król, Svein Widłobrody zamierza podbić i zjednoczyć pod sobą Wyspy Brytyjskie. Pomogą mu w tym między innymi jego wierni wojowie, do których zalicza się również Thors, Jormswiking, który mając dość ciągłych walk i rozlewu krwi postanowił sfingować swoją śmierć i osiedlić się wraz ze swoją żoną, Helgą na mroźnej, ale oddalonej od konfliktów Islandii. Przeszłość w końcu jednak go dogania i wraz z nim porywa również jego syna, Thorfinna.
Z "Sagą" po raz pierwszy spotkałem się kilka lat temu, kiedy szukałem czegoś nowego do poczytania w warszawskiej Komikslandii. Uczynny pracownik sklepu polecił mi wtedy tę ponoć niesamowitą historię, być może nawet najlepszą historię o wikingach w formie komiksu ever, do kompletu z – tak jakby – polskim wątkiem. W tamtym momencie nie dałem jeszcze się mu przekonać. Szukałem czegoś krótszego, skończonego, a tu mieliśmy dopiero kilka tomów, historia wciąż nie została zakończona i nie wiadomo ile jeszcze zanim autor powie ostatnie słowo. Później jednak o mandze zaczęło się robić głośniej i głośniej. Coraz więcej osób polecało mi ją na Facebooku, a jeden kolega, który na komiksach zjadł zęby, nie miał do powiedzenia choćby jednego złego słowa o dziele Makoto Yukimury. W końcu pękłem i była to jedna z moich lepszych, komiksowych decyzji w życiu. Teraz na Netflixa w końcu wpadł pierwszy sezon anime. Czy jest to jednak wierna, wartościowa adaptacja?
Saga Winlandzka (2019) – recenzja serialu [Netflix]. Mistrzowsko animowany balet śmierci
Mówiąc w skrócie – tak. Wit Studio, ci od „Attack on Titan”, to gwarancja jakości, więc w kwestii samej animacji serial robi bardzo dobre wrażenie. Nie ma oczywiście mowy aby wprawić w ruch kolosalną ilość detali składających się na panele Yukimury (artysta niesamowicie ewoluował na przestrzeni kolejnych tomów), lecz powiedziałbym, że twórcy serialu właściwie zdecydowali na ile mogą sobie pozwolić, co zostawić, co spłaszczyć i uprościć. To co najważniejsze, czyli twarze i wszelkiej natury ekstremalne zbliżenia zostały należycie dopieszczone. Względny brak detali w szerszej skali rekompensują nam za to świetnie wyreżyserowanymi, płynniutkimi i brutalnymi jak w oryginalne walkami. Krew leje się całymi wiadrami, a ponieważ mamy do czynienia z produktem japońskim, kompletnie normalnym jest przecinanie ciał po długości, przepoławianie kilku osób jednocześnie, rzucanie naostrzonymi pniami drzew prosto w przeciwnika i inne popisy nadludzkiej siły w tym stylu. Nikt nie silił się na cenzurowanie brutalności cieniami, czy zmianami kadru na reakcję ocalałych. Jest krwawo, brutalnie i bezpardonowo.
Główny bohater serialu, Thorfinn, jest szybkim i zwinnym wojownikiem, choć jego gorący temperament regularnie ładuje go w tarapaty, z których tylko cudem uchodzi z życiem. Oglądanie jego pojedynków z Askeladdem (choć ich ilość została deczko przycięta względem mangowego oryginału, zapewne aby móc przeznaczyć budżet na coś innego, niż kolejną potyczkę bez rezultatu), czy Thorkellem to sama przyjemność, pozwalająca docenić kunszt animatorów interpretujących panele Yukimury. Kamera nie boi się ruszać, podążać za bohaterami i ich bronią. Połączenie grafiki dwuwymiarowej z trójwymiarową jak zwykle wychodzi raczej umownie i miejscami raczej nienaturalnie, lecz krwawy spektakl przed naszymi oczami sprawia, że jakoś bardzo nie powinno nam to przeszkadzać.
Saga Winlandzka (2019) – recenzja serialu [Netflix]. Plejada niebanalnych postaci, zbirów i bohaterów
W kwestii szerszej fabuły, to jest inwazji Wikingów, historia nie idzie jakoś przesadnie daleko, choć zanim na ekran po raz ostatni wjadą napisy końcowe, wydarzy się kilka istotnych, zmieniających sytuację na szachownicy rzeczy. Tym jednak, co pcha widza przez dwadzieścia cztery odcinki serialu i sprawia, że chciałoby się aby serial nigdy się nie kończył (dobrze, że drugi sezon mamy dostać już w przyszłym roku i choć nie robi go to samo studio, to akurat o jakość od MAPPA nie ma się co martwić), są bohaterowie tego dramatu. Wspominałem już, że naszą furtką do tej opowieści jest niejaki Thorfinn. Kiedy go poznajemy jest jeszcze zwykłym, wesołym dzieckiem, pragnącym być wielkim wojownikiem, z zapartym tchem słuchającym opowieści starego podróżnika, Leifa Eriksona. Wkrótce jednak jego życie zmienia się o 180 stopni. Chłopak poznaje czym jest śmierć, a głównym motorem napędowym wszystkich jego dalszych działań staje się zemsta. Co ciekawe, kolejne lata Thorfinn spędza służąc pod człowiekiem, którego nade wszystko pragnie zamordować i obaj zainteresowani doskonale zdają sobie z tego sprawę. To pierwszy z wielu wątków, które intrygują widza i przyciągają go przed ekran.
Prócz Thorfinna godnymi uwagi postaciami są również trudny do przejrzenia, działający na kilku frontach jednocześnie Askeladd, kompletnie zbzikowany na punkcie walki, potężny i niebezpieczny, ale przy tym darzący Thorfinna szacunkiem Thorkell oraz młodszy syn króla Sveina, książę Kanut i jego opiekun, Ragnar. To właśnie młody i z początku mocno zniewieściały książę jest tym połączeniem z historią naszego kraju, o którym wspominałem wyżej. Otóż matką Canute'a jest niejaka Świętosława (imię dobrane z domysłów, ponieważ nie przetrwały żadne kroniki, które by je potwierdziły), córka Mieszka Pierwszego i siostra Bolesława Chrobrego. Entuzjaści historii rozpoznają toteż w postaci księcia Kanuta Wielkiego, jednego z najwybitniejszych królów ery Wikingów, choć patrząc na to jak postać prezentuje się na początku historii, może być trudno w to uwierzyć. Ale to tylko kolejny wabik na widzów, kolejne pytanie jak to możliwe, że ta niemowa wyrośnie na króla.
Pierwszy sezon „Sagi Winlandzkiej” kończy się w idealnym momencie, zamykając pierwszy rozdział tej historii i przygotowując grunt pod nadejście nowych postaci i wątków, jak Einar i niewolnicy. To skomplikowana historia, pełna trudnych decyzji i nieoczywistych postaci, świat pozbawiony prostego podziału na czerń i biel, operujący w zamian przeróżnymi odcieniami szarości. Jeśli lubisz japoński styl animacji i prowadzenia historii – koniecznie sprawdź „Sagę Winlandzką”. Jeśli lubisz historię i temat Wikingów – koniecznie sprawdź „Sagę Winlandzką”. Jeśli lubisz po prostu wyraziste postacie, bezpardonową akcję i zwroty akcji jak z „Gry o Tron” - no! Wiesz co robić.
Atuty
- Masa świetnie napisanych, nieoczywistych postaci;
- Szybka, dobrze wyreżyserowana, krwawa akcja;
- Niespieszna, przemyślana fabuła;
- Jak zwykle u Japończyków, dobrze dobrane głosy;
- Nie boi się trudnych tematów (choć kilka scen znanych z mangi wycięto).
Wady
- Mariaż 2D z 3D jak zwykle wypada nierówno, z wyraźną przewagą „nie”;
- Relacja Thorfinna i Askeladda została odrobinę spłycona – zrozumiałe, ale i tak boli.
„Saga Winlandzka” w pierwszym sezonie nie ma z Winlandią za wiele wspólnego, a i tak jest jedną z najlepiej skonstruowanych historii opartych na faktach ostatnich lat. Charakterystyczni bohaterowie, krwawe jatki i regularne zwroty akcji sprawiają, że ciężko oderwać się od telewizora. Polecam wszystkim fanom Wikingów i anime. I w ogóle wszystkim.
Przeczytaj również
Komentarze (20)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych