Sandman (2022) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Do bólu wierna adaptacja
Personifikacja koncepcji snu zostaje przypadkiem uwięziona w świecie ludzi. Dziesiątki lat później będzie musiał odbudować swoje królestwo i przywrócić światu równowagę, po drodze poznając całą armię interesujących postaci.
To jedna z najwierniejszych adaptacji komiksów jakie w życiu widziałem. Nie mam na myśli oczywiście tego jak kto wygląda, bo po pierwsze historie Neila Gaimana rysowane były na przestrzeni lat przez wiele osób, bardzo różnymi stylami, po drugie to nie forma, jak mówi sam autor, jest tutaj ważna, a szersze koncepcje za nią stojące. Tak więc śmierć ma teraz inny kolor skóry, bibliotekarz Lucienne zmienił w swoim wyglądzie właściwie wszystko co się dało, a Constantine wygląda tu jak Jenna Coleman. Dziewczyna miła dla oka i charakterna, ale to akurat jedna zmiana, której szczerze żałuję, bo bardzo lubię w tej roli Matta Ryana (również głos Edwarda Kenwaya w "AC Black Flag" ). Wracając do tematu, wierność komiksowi widoczna jest w tym, jak skrojone są kolejne odcinki. Pewne rzeczy należało oczywiście dostosować pod telewizję, ciutkę upłynnić, coś tam połączyć żeby historia mogła zgrabnie mieścić się w określonym limicie czasowym, ale generalnie oglądając dzisiejszy serial jako fani komiksu, cały czas czujemy się jak w domu, rozpoznajemy miejsca, postacie, wydarzenia. Myślę, że jest to zarówno zaletą, jak i wada "Sandmana".
Sandman (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Dwie opowieści
Twórcy serialu, Allan Heinberg, Neil Gaiman i David Goyer zasadniczo dają nam dwa sezony w jednym. Pierwszych pięć odcinków to historia, o której wspomniałem we wstępie. Sen (Tom Sturridge) zostaje uwięziony przez maga (Charles Dance) i siedzi zamknięty w szklanej klatce przez całe dziesięciolecia. Jego artefakty zostają rozdane/rozprzedane/rozkradzione więc kolejne odcinki mijają nam na podróżowaniu z miejsca w miejsce z Sandmanem i jego nowym ptakiem, Matthew (Patton Oswald) i sukcesywne odzyskiwanie zagubionych przedmiotów. Następnie w szóstym odcinku dostajemy raczej samodzielną historię, po czym do końca sezonu śledzimy historię zagrażającego śnieniu wiru.
W jaki sposób twórcy łączą ze sobą te dwie większe historie? Cóż... Wcale. Po prostu jedna przygoda się kończy, a następna zaczyna. Na scenie pojawiają się zupełnie nowe postacie, z którymi spędzamy chyba nawet więcej czasu niż z tytułowym bohaterem. To właściwie bardziej opowieść o dziewczynie poszukującej swojego młodszego braciszka, niż o Sandmanie i choć ma swoje momenty, ostatecznie jest mniej angażująca niż pierwsza połowa sezonu. Brakuje też postaci tak wyrazistych jak John Dee. David Thewlis jest w tej roli po prostu bezbłędny. Zdecydowanie najmocniejsza, najlepiej zagrana postać w całym serialu - mroczna, ale również smutna, bezlitosna, ale na swój sposób sprawiedliwa - a Thewlis gra go w taki sposób, że nigdy nie można być pewnym, co zaraz zrobi.
Tom Sturridge miał przerąbane odkąd tylko przyjął rolę Snu. Wersja komiksowa jest nieludzka, niczym połączenie klasycznego wyobrażenia Śmierci i Edwarda Nożycorękiego, z domieszką samego Gaimana. Prawdopodobnie dałoby się zrealizować go w podobny sposób i w serialu, ale nie jestem przekonany, czy sprawdziłby się w wersji ruchomej. Tak więc serialowy Sen jest takim trochę emo edge-lordem, stroniącym od napinania mięśni twarzy, podającym tekst w raczej wyniosły, senny, wszystkowiedzący sposób. Sprawia raczej pozytywne wrażenie, choć czasami potrafi wyglądać też dosyć zabawnie, co raczej nie było zamysłem twórców. Z kolejnymi odcinkami jego charakter zaczyna powoli ulegać zmianie, a to za sprawą napotykania na swojej drodze kolejnych barwnych postaci.
Sandman (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Piękne plany zdjęciowe i trochę za dużo postaci na nich
Jednak nie wszystkie decyzje castingowe twórców podeszły mi równie dobrze. Najdziwniej wypada Gwendoline Christie jako Lucyfer (znowu - mieli przecież porządnego aktora w jego własnym serialu, czemu go nie wykorzystać?). Sam fakt, że Lucek to teraz Lucyna nie przeszkadza mi w najmniejszym nawet stopniu. Po prostu nie podoba mi się, jak Christie gra tę postać. Sprawia wrażenie jakby za bardzo się starała dobrze wypaść, jakby w pełni świadomie wykonywała każdy ruch, każdy gest. Nie ma w tym żadnej naturalności - niby nie mówimy o postaciach ludzkich, więc może taki właśnie był zamysł twórców, nie wiem, ale nie przekłada się to dobrze na język kina.
Potencjalnym problemem, przynajmniej dla osób niezaznajomionych z komiksem, może być sama ilość pobocznych postaci. Prócz ludzi, jest rodzeństwo Snu, stworzone przez niego sny i koszmary (również spersonifikowane), postacie biblijne. Jest ich po prostu dużo, z czego zapewne około połowa wpada dosłownie na jeden odcinek, po czym znika na zawsze. Z drugiej strony mamy postacie, które wręcz proszą się o więcej czasu ekranowego, jak Koryntianin (Boyd Holbrook), postać intrygująca i groźna, ale chciałoby się go więcej, niż tylko to, co dostaliśmy.
Serial zwykle bardzo wyraźnie oddziela jawę, od snu, spowijając domenę głównego bohatera mgłą i kręcąc wszystko jakby odrobinę niewyraźnie. Sceny dziejące się poza snem są, że tak powiem, raczej standardowe, co tylko pozwala wyraźniej podkreślić nienaturalny, potrafiący wręcz powodować lekki dyskomfort charakter śnienia. Oczywiście nie tylko Sen potrafi kształtować rzeczywistość, więc również i odcinki takie jak niemal doskonały „24/7” przytłaczają pracą kamery, grą świateł, muzyką. Właściwie cały serial ocieka klimatem i w temacie scenografii nie kupiły mnie tylko niektóre, raczej pojedyncze ujęcia piekła. Wyglądały trochę sztucznie.
Biorąc pod uwagę charakter serialu oczywistym powinno być, że znajdziemy w nim pełno efektów wizualnych. Większość wypada przyzwoicie, a i robią wrażenie czysto koncepcyjnie, jak na przykład moment ujawnienia demona w odcinku z Constantine. Czasami jednak trudno nie odnieść wrażenia, że w paru miejscach artyści poszli na skróty. Biblioteka, którą zarządza Lucienne dostaje na samym początku serialu piękną prezentację przedstawioną z lotu ptaka. Nie jest to może najważniejsza rzecz w całym serialu, ale rzuciło mi się w oczy, jak płaskie są wszystkie te książki, jak niepodobne do drewna są same półki. No i wszystko wygląda tak samo, a więc sztucznie. To powiedziawszy, CGI jako całość robi pozytywne wrażenie – oczy Koryntczyka są na pewno bardziej przekonujące, niż trzecie oko Doktora Strange'a.
Nazwisko Constantine może się kojarzyć z postacią graną przez Keanu Reevesa w filmie z 2005 roku i tą samą postacią w wersji wspomnianego już Matta Ryana z jego własnego, szybko ubitego serialu i gościnnych występów w „Legendach jutra”. I bardzo słusznie, bo to inna wersja tej samej postaci. Czy w takim razie netflixowy „Sandman” jest częścią DCEU? Otóż nie. Gaiman postanowił wyrzucić z historii co bardziej superbohaterskie postacie, opierając się przede wszystkim na własnej mitologii. Constantine jest ok jako osoba walcząca z demonami, ale taki już Martian Manhunter pasowałby niczym pięść do nosa, więc został wypisany z fabuły. Niby szkoda, ale z drugiej strony nie wszystko w dzisiejszych czasach musi być połączone ze wszystkim innym, zwłaszcza jeśli psułoby to klimat produkcji.
„Sandman” jest świetną adaptacją komiksów Neila Gaimana, choć nie dla wszystkich będzie to dobra wiadomość. Twórcy porządnie odrobili pracę domową z materiału źródłowego, dzięki czemu serial wygląda i brzmi bardzo dobrze. Aktorzy świetnie bawią się swoimi rolami, choć nie wszystkie występy są równie doskonałe, jak ten Davida Thewlisa. Opowiedzenie dwóch oddzielnych historii w obrębie jednego sezonu było ryzykownym zagraniem i moim zdaniem nie do końca się udało. Czuć wyraźnie, że druga połowa sezonu jest słabsza od pierwszej. To wciąż kawał solidnej telewizji, ale kiedy serial zaczyna się świetnie, a kończy tylko ok, a nie odwrotnie, to pozostaje po nim lekki niedosyt. Teraz oby tylko Czerwone N nie skasowało go przypadkiem po jednym sezonie, bo to zdecydowanie jedna z bardziej wartościowych produkcji w ich wykonaniu.
Atuty
- David Thewlis kradnie każdą scenę, w której się pojawia;
- Świetne, unikalne dla każdej krainy, a nawet postaci zdjęcia i ogólny klimat;
- Bardzo wiernie przenosi karty komiksu na ekran telewizora (ale bez pewnych zmian się nie obyło);
- Przystępnie i dogłębnie opowiada o ciężkich, egzystencjonalnych sprawach;
- Nie ucieka przed dosadnością oryginału, choć zauważalnie ją temperuje.
Wady
- Efekty wizualne miejscami niedomagają;
- Gwendoline Christie jest takim sobie Lucyferem;
- Opowiada dwie, niemalże zupełnie oddzielne historie w jednym sezonie, z czego druga jest wyraźnie słabsza od pierwszej;
- Wielka ilość postaci pobocznych może przytłoczyć i sprawia, że odcinki są ze sobą kiepsko połączone.
„Sandman” to jedna z najlepszych produkcji Netflixa w ostatnim czasie. Wierna adaptacja materiału źródłowego, szanująca widza i jego inteligencję. Do kompletu bardzo klimatyczna i dobrze zagrana. Fani komiksu doskonale wiedzą, czego mogą się spodziewać, ale i nowi widzowie będą zadowoleni. Polecam.
Przeczytaj również
Komentarze (67)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych