Wiedźmin: Rodowód krwi (2022) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Bez Cavilla i bez pomysłu
Po przyzwoitych dwóch sezonach Wiedźmina z Cavillem i niezłym anime skupiającym się na losach Vesemira, mentora Geralta, Netflix postanowił opowiedzieć nam o początkach uniwersum wykreowanego przez Andrzeja Sapkowskiego. I cytując klasyka: „narobił tym mnóstwo smrodu”.
Założenia serialu na papierze były całkiem ciekawe, wszak mieliśmy zobaczyć jak wyglądał świat za panowania Elfów, być świadkiem powstania pierwszego Wiedźmina i przekonać się czym była dla uniwersum koniunkcja sfer, kataklizm sprzed ponad 1200 lat, który ukształtował świat i sprowadził do niego ludzi i potwory. Tyle że sam Sapkowski wspomina o tych wydarzeniach lakonicznie, książki są w tym temacie bardzo oszczędne i twórcy musieli po prostu to wszystko napisać po swojemu. Wyszło niestety słabo, a dla fanów powieści polskiego pisarza może to być wręcz profanacja. Ponadto świat za panowania Elfów ukazany w „Rodowodzie Krwi” niewiele różni się od ludzkiego. Gdyby nie szpiczaste uszy bohaterów moglibyśmy śmiało założyć, że mamy do czynienia z kolejnymi przepychankami o władzę w czasach Geralta. Dużo lepiej ukazano to w retrospekcjach w trzecim Wiedźminie od CD Projekt RED.
Wiedźmin: Rodowód krwi (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Wojna światów
Pisząc jednak o fabule w telegraficznym skrócie - mamy wielkie elfie imperium położone w Xin'trei (późniejsza Cintra) i jego przyszłą cesarzową Merwyn (w tej roli całkiem niezła Mirren Mack, a tym samym najlepiej ukazany w serialu antagonista), która zmanipulowana przez nadwornego maga Balora (stereotypowy, bardzo słaby Lenny Henry), chce zabić trzymającego władzę brata szykującego traktat pokojowy pozwalający zjednoczyć zwaśnione królestwa i klany prowadzące od wielu lat wojnę. Balor dzięki specjalnym portalom potrafi przenosić się do innych wymiarów, próbując poznać potężną magię chaosu umożliwiającą nie tylko rządzenie królestwem elfów, ale i kolonizowanie innych światów. Wspomniana Mervyn też ma oczywiście własne cele i niekoniecznie chce być marionetką u władzy nisko urodzonego maga. Intrygom daleko jednak do tego, co widzieliśmy w Rodzie Smoka na HBO i choć początkowo sytuacja polityczna wydaje się trochę zakręcona, to ostatecznie wątek ten okazuje się rozczarowujący, prosty i zupełnie nieistotny dla opowieści.
Twórcy polegli za to w kretesem na wątku elfa Eredina (Jacob Collins-Levy) powiązanego przecież z Dzikim Gonem, który zdaje się pełnić rolę dekoracji dla planów cesarzowej, a jego historia jest przecież dla wielu późniejszych wydarzeń kluczowa. Autorzy do całej historii dodali jeszcze Jaskra, aby połączyć wątki sprzed setek lat z dwoma sezonami głównej serii, ale słynny bard nie jest nawet narratorem tej opowieści. Ta rola przypadła komu innemu, a twórcy wyszli chyba z założenia, że widz niczego nie zrozumie i tłumaczą z pomocą narratora właśnie praktycznie każde wydarzenie. Czułem się przy tym trochę dziwnie, bo choć mamy do czynienia z przeładowaniem wątków, żaden z nich nie jest wystarczająco złożony, by móc się w tej opowieści zgubić.
Wiedźmin: Rodowód krwi (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Siedmiu samurajów
Szkoda, że główne postacie opowieści nie dostały miejsca na rozwinięcie skrzydeł, bo przynajmniej połowa z nich miała znacznie większy potencjał. Tym samych ich zjednoczenie pod wspólnym sztandarem walki z imperium mimo wielu uprzedzeń wydaje się kolejnym skrótem fabularnym, który nie został należycie uargumentowany. Fjall (Laurence O'Fuarain) jako zawadiaka i twardziel wygnany z imperium za wychędożenie królowej ma kilka niezłych dialogów. Potrafi rozbawić swoim prostym, wulgarnym językiem, a jego trudne relacje z Eile (Sophia Brown), pochodzącą z konkurencyjnego klanu i starającą się porzucić zawód zabójcy bardki, są chyba najbardziej złożone (bo i najmocniej eksponowane), ale zabrakło tu szlifów i czasu na zbudowanie czegoś wyjątkowego. Scian (Michelle Yeoh) ma również ciekawy wątek, który prowadzi do najbardziej złożonego fabularnie fortelu, ale tutaj jest to zasługa nie tyle scenarzystów, co utalentowanej aktorki, która wyciska ze swojej roli 300%. Bardzo ciekawa jest też kreacja nie do końca zrównoważonej krasnoludki Meldof (Francesca Mills), która zabija Elfy mszcząc się za śmierć swojej miłości życia, nazywając jej imieniem swój młot. Pozostała trójka tworząca grupę "siedmiu samurajów” planujących obalenie imperium nie jest warta wzmianki, bo i na ekranie pojawiają się dużo rzadziej. Co gorsza, motywacją praktycznie każdej postaci w drużynie jest oklepana do bólu zemsta, co spłyca i upraszcza całą intrygę.
Serial początkowo miał mieć sześć odcinków, ale jego twórcy zdecydowali o wycięciu części scen i zredukowaniu całości do czterech epizodów. Już tutaj powinna zapalić się czerwona lampka, bo zapewnienia, że taki zabieg nie wpłynie na jakość opowieści, można wsadzić między bajki. Po pierwsze odebrano czas antenowy bohaterom, którzy i tak mieli go mało i nie udało się zbudować chemii i ciekawych relacji między siódemką głównych protagonistów. Co gorsza, wycięte sceny wprowadziły nielogiczne skróty fabularne. I tak w jednej scenie widzimy bohaterów podróżujących na koniach, by w kolejnej zobaczyć jak zasuwają po górach z buta. Gdzie podziały się konie? Nie wiadomo. Zapewne po drodze bohaterom przydarzyła się jakaś przykra sytuacja, ale tego już nie widzimy, bo sceny wycięto. Takich momentów jest w serialu więcej, co burzy jego spójność i sprawia wrażenie, jakby twórcy serialu gnali gdzieś bez głowy wprowadzając kolejne postacie i wątki bez ładu i składu.
Wiedźmin: Rodowód krwi (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Cavill wróć!
Na pewno pochwalić trzeba scenografię, bo wszelkie sceny rozgrywające się w miastach, na straganach czy w karczmach wyglądają bardzo dobrze, a przy kostiumach sporo się napracowano. Podobać mogą się też przepiękne plenery oraz sceny ukazujące rozmach poszczególnych miast. Niestety niewiele dobrego można napisać o samych scenach walk. Na Michelle Yeoh patrzy się bardzo przyjemnie, ale ona ma doświadczenie w filmach z gatunku wuxia. Większość pojedynków jest jednak bez polotu (choć ich brutalność może się podobać) i nie ma startu do starć, które toczył w regularnych sezonach Cavill. Efekty specjalne i CGI stoją na średnim poziomie, potwory wyglądają przeciętnie, a walki z nimi emanują pewną sztucznością. Na niektórych sekwencjach gołym okiem widać, że wykorzystywano makiety i trzeba wziąć namiar na to, że budżetowo Ród Smoka i Pierścienie Władzy to zupełnie inna liga.
Paradoksalnie serial rozkręca się…. na sam koniec. Nie rozumiem, dlaczego twórcy przez prawie cztery odcinki opowiadają nam nudną historię o imperium serwując oklepany do bólu motyw zemsty, by na koniec zostawić sobie element, na który wszyscy czekali. I otwierając przy tym kilka naprawdę ciekawych wątków. Obejrzałbym drugi sezon pokazujący jaki wpływ na świat miała koniunkcja sfer, jak pojawienie się ludzi i potworów wpłynęło na równowagę i kształt całego uniwersum, ale zamiast tego zaserwowano mi zbędny sezon pierwszy. Ten nie funkcjonuje zbyt dobrze ani jako samodzielna opowieść, ani jako część całej serii, będąc dla niej bardziej kulą u nogi niż ciekawym rozwinięciem. Od biedy można podczas świąt obejrzeć, bo jest kilka nawiązań do gier i przemyconych smaczków, ale to już takie guilty pleasure. Już chyba lepiej przejść jeszcze raz Dziki Gon na PS5.
Atuty
- Piękne plenery i scenografia
- Kreacje niektórych bohaterów i Michelle Yeoh w akcji
- Druga połowa ostatniego odcinka
Wady
- Skróty fabularne i brak spójności
- Nagromadzenie wątków, które nie są odpowiednio poprowadzone
- Scenariusz może być dla fanów książek profanacją
- Walki i CGI powinny prezentować lepszą jakość
- Postacie dostają za mało czasu, by rozwinąć skrzydła
Rodowód krwi zawodzi zarówno jako samodzielna historia, jak i część większego uniwersum. Obejrzeć można, ale warto na starcie mocno obniżyć oczekiwania.
Przeczytaj również
Komentarze (49)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych