Reklama
Power Rangers: Once and always (2023)

Power Rangers: Once & Always (2023) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. To już naprawdę 30 lat?!

Piotrek Kamiński | 24.04.2023, 22:00

Rita Odraza powraca z innego wymiaru, potężniejsza i jeszcze bardziej niegodziwa, niż zwykle. Na jej celowniku znajdują się Mighty Morphing Power Rangers, którym szybko dane jest przekonać się, że stara wiedźma nie żartuje. Sami mogą nie dać rady...

Trzydzieści lat temu serial Haima Sabana był dla dzieciaków w Polsce objawieniem. Jasne, widzieliśmy już kreskówki z zachodu, ale w kwestii live action największym wariactwem był gadający samochód albo może obdarzony tanio wyglądającymi mocami dzieciak z "Moje drugie ja". Tak więc kiedy mój wciąż kształtujący się mózg po raz pierwszy zobaczył Megazorda i walczące z nim potwory, a na ulicach Angel Grove dzieciaki używające sztuk walki do niszczenia szarych, bełkotliwych kitowców, mało brakowało, a byłby wybuchł! Już sam pomysł na serial był całkiem genialny w swojej prostocie - wykupić licencję na japoński serial o grupie superbohaterów w lycrach, walczących z potworami z kosmosu, wyciąć wszystkie sceny, w których bohaterowie paradują bez kostiumów, dokręcić własne, z udziałem młodych, a więc również i tanich aktorów i liczyć zyski. W pierwszych sezonach nie mieli nawet dostępu do strojów, więc nie dało się nakręcić sceny z Rangerem bez maski. Może rzuciło ci się też w oczy, że Biały Ranger wyglądał dziwnie inaczej niż wszyscy pozostali. To dlatego, że dosłownie... Wzięli go z innego serialu. Od tamtej pory Saban zrobił jeszcze kilka seriali w tym stylu, ale sukcesu "Power Rangers" nie udało się już powtórzyć.

Dalsza część tekstu pod wideo

Power Rangers: Once & Always (2023) - recenzja filmu [Netflix]. Wszystko jak dawniej - nawet marne aktorstwo 

Niebieski, czarny i... Nowość

Mocno już ruszony zębem czasu Billy (David Yost) dostaje solidne wciry od bandy kitowców i dowodzącej nimi, mechanicznej wersji Rity Odrazy (Barbara Goodson). Pierwsza minuta filmu, a widza już zalewa fala nostalgii. Znajoma twarz, tanie stroje, dziwne gibanie się kitowców. Wtem do Billy'ego dociera, że to nie będzie łatwa walka. Wyciąga swój morfer (około 60 dolców w Internecie), prostuje ramiona przed piersią i... "Its morphing time!". Słowa niby się zgadzają, tak samo jak twarz wypowiadającej je osoby, ale coś jest nie tak... Aktorzy wcielający się w głównych bohaterów nigdy nie byli potencjalnymi kandydatami do Oscara, ale mam wrażenie, że jest nawet gorzej, niż tych 30 lat temu. Słowom brakuje tąpnięcia, intonacja rzadko kiedy podkreśla ten fragment zdania, co trzeba, o jakichś tam emocjach już w ogóle nie wspominając. Walter Jones jest jeszcze jak cię mogę, a i bardziej komiczne postacie, jak Alpha-9 (Richard Horvitz), wypadają raczej odpowiednio do materiału, ale generalnie widać, że większość Rangerów dała sobie spokój z aktorstwem.

Fabularnie to po prostu odrobinę dłuższy odcinek serialu, z paroma "sztuczkami" do tej pory raczej w serii niespotykanymi, jak rozpoczęcie in medias res, aby później wrócić do genezy problemu. Nie było to może niezbędne zagranie, biorąc pod uwagę ogólne skomplikowanie scenariusza, ale trzeba przyznać, że zastosowano je całkiem skutecznie. Nie przykryje to jednak faktu, że wciąż mamy do czynienia z tym samym szkieletem fabuły, co zawsze - pojawia się problem, Power Rangers dostają wpiernicz, tworzą plan, który nawet działa, ale zaczyna robić się ciepło, więc trzeba przywołać Zordy i zakończyć temat. Klasyka. Z jednej strony to dobrze, bo cała produkcja powstała z myślą o dinozaurach, ciepło wspominających oryginał. Z drugiej szanse na to aby do "Once & Always" przekonał się ktoś nowy są raczej nikłe.

Power Rangers: Once & Always (2023) - recenzja filmu [Netflix]. Jeden dobry pomysł na trzy kiepskie 

Go, go Power Rangers

Na taką okazję jak trzydziestolecie ktoś postanowił sypnąć trochę groszem, więc nie ma mowy o plastikowych Zordach, ani Megazordzie, pod którego pancerzem kryje się po prostu facet w czarnym trykocie, paradujący między tekturowymi blokami. Twórcy poszli w pełne CGI i, choć nie wierzę, że to mówię, nawet podobał mi się efekt końcowy. Przynajmniej w przypadku Zordów, których sekwencja wprowadzająca została wiernie przetłumaczona na język komputera. Bo już CGI związane z pokonywaniem kitowców wygląda... Z grubsza tak samo biednie, jak dawniej. 

Hitem filmu była nastoletnia córka Trini, Minh (Charlie Kersh), rozjeżdżająca pomagierów Rity latającym samochodem Billy'ego. Nic, absolutnie nic w tej scenie nie działa tak, jak powinno. Rozmazany na szybie kitowiec wygląda tak komicznie źle, że sam też dałbym radę wkleić go w ten sposób w obraz i nie wyglądałby wcale gorzej. Nastolatka ciesząca się (bardzo nieprzekonująco, jako że młoda wypada bodaj najbardziej blado z całej obsady, a to już naprawdę niezłe osiągnięcie), że właśnie kogoś zabiła to też niezły plaskacz w twarz. Zakładam, że miało wyjść zabawnie - i mogłoby, gdyby za realizację wzięli się bardziej ogarnięci ludzkie. Później natomiast młoda odlatuje i machaniem żegna ją para gejów, których właśnie uratowała. Kurtyna!

Nie da się ominąć tematu osób, których w filmie zabrakło. Część z nich po prostu nie chciała ponownie wchodzić do tej samej rzeki, jak Amy Jo Johnson. Inni nie mogli, bo mają chwilowo problemy z prawem, jak Austin St. John - chociaż jego zarzuty to i tak nic w porównaniu z innym czerwonym Rangerem z późniejszej serii, który zaszlachtował kogoś kataną... Jeszcze innym natomiast życie nie dało wyboru, ponieważ nie ma ich już razem z nami. Aktorka wcielająca się w żółtą Rangerkę, Thuy Trang zginęła w wypadku w 2001, wcale niedługo po zakończeniu swojej przygody z żółtym kostiumem. Jason David Frank natomiast popełnił samobójstwo w ubiegłym roku. Film zadedykowany jest ich pamięci, a jak do ich postaci podeszli twórcy? Czy odesłano ich honorowo, czy uczczono? Nie tam! Przecie pod maską i tak nie widać twarzy aktora, więc YOLO i jazda, najwyżej ktoś się obrazi. Trini szybciutko zostaje zamordowana, a Tommy schwytany przez Ritę, do spółki z Jasonem i Kimberly. Subtelnie. Niby nie mieli obowiązku odsyłać postaci na emeryturę, ale dedykować film czyjejś pamięci, po czym zabijać go na ekranie, to tak jakby w złym tonie.

Nowy film "Power Rangers" nie zachwyca ani pomysłowością, ani wykonaniem, ani aktorstwem, ani w ogóle niczym. To produkcja skierowana wyłącznie dla fanów oryginału, którym nie będą przeszkadzać drewniane dialogi, miałki scenariusz i gumowe kostiumy przeciwników - będą ich wręcz oczekiwać. Zabrakło większej ilości ikonicznych wrogów, Mięśniaka, Czachy, Smokozorda i paru innych elementów, które sprawiłyby, że widzom trochę szybciej zabiłoby serce, ale jako laurka dla lat minionych i tak jest całkiem solidnie. Ale naprawdę - tylko dla fanów.

Atuty

  • Nostalgiczna podróż w przeszłość;
  • Zordy z miłością odtworzone w CGI;
  • Powrót hip-hop-kido;
  • Całkiem wzruszający finał.

Wady

  • Okropne aktorstwo;
  • CGI podczas walk i ich choreografia nie powalają;
  • Fani dorośli, ale scenariusz nie;
  • To po prostu dłuższy odcinek serialu.

"Power Rangers: Once & Always" to mizerna fabuła, słabe aktorstwo i tanie CGI. Dla osób podchodzących do oryginału z rozrzewnieniem nie będzie to zapewne ważne i będą bawić się doskonale, choć jeśli ktoś ma na nosie różowe okulary, to zderzenie z rzeczywistością może okazać się bolesne. Podchodzić z ostrożnością.

5,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper