Biali nie potrafią skakać (2023) – recenzja, opinia o filmie [Disney]. Kolejny niepotrzebny remake
Kamal i Jeremy są koszykarzami, ale z różnych względów nie mogą grać zawodowo. Choć reprezentują różne otoczenie i kierują nimi różne pobudki, ostatecznie zawierają układ, który pozwoli wykorzystać im tytułowy fakt (choć Larry Bird pewnie by się nie zgodził) aby trochę sobie dorobić.
Jak to się stało, że Disney stał się wylęgarnią pozbawionych duszy remake'ów swoich klasycznych tytułów? Niby nowe wersje klasyków towarzyszą kinematografii praktycznie od samych jej początków – „Pociąg wjeżdżający na stację” to wręcz trochę oszukiwanie, bo mogę dosłownie w tej chwili wyjść z domu, przespacerować się na dworzec i nagrać swoją wersję, ale już taki „Napad na Ekspres” jest jak najbardziej trafnym przykładem. Oryginał ukazał się bagatela 120 lat temu, a pierwszy z jego licznych remake'ów... jeden rok później. Wtedy jednak nowe wersje ukazywały się z potrzeby serca. Medium rozwijało się dynamicznie, chaotycznie, twórcy czuli, że nowe wynalazki i kierunki artystyczne pozwolą im udoskonalić obraz, który wcześniej zwyczajnie nie mógł w pełni wybrzmieć. Z czasem jednak remake przerodził się w coś w stylu luźnej adaptacji, zapożyczającej ledwie główne motywy (też nie zawsze) i imiona postaci – sposób na proste zrobienie kasy na nostalgii widowni, bo przecież znajomy tytuł każdy chętnie sprawdzi. W taki oto sposób dostaliśmy hity, jak choćby „Pamięć absolutna” z Colinem Farrellem. Kiedy „obecny” Disney puścił do kin nową wersję „Księgi Dżungli” w wersji Jona Favreau, nikomu nie drgnęła nawet powieka. Pomysł był ciekawy, ponieważ to akurat jeden z tych filmów, których animacja mocno się już zestarzała (chude lata istnienia studia), do tego mocna obsada, szacunek do oryginału i mamy receptę na sukces. Nikt nie spodziewał się wtedy, że w ciągu kolejnych siedmiu lat studio dosłownie zaleje nas nowymi wersjami swoich klasyków. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że do ich produkcji, zamiast artystów, zatrudniono aktywistów (to i to na „a”, więc czemu nie?), na siłę próbujących usprawnić coś, co nigdy nie było zepsute, czym tylko, przepraszam za wyrażenie, srali do własnego gniazda. Mam nadzieję, że apogeum („Piotruś Pan i Wendy”) już za nami i teraz będzie już tylko lepiej. A dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo to znacznie ciekawsze niż nowa wersja „Biali nie potrafią skakać”.
Biali nie potrafią skakać (2023) – recenzja filmu [Disney]. Niby wygląda znajomo, ale to tylko pierwsze wrażenie
Podstawowa struktura filmu wciąż jest (z grubsza) taka sama, co można wywnioskować ze wstępu powyżej. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Zacznijmy od plusów. Nowe wersje Billy'ego i Sydneya, tym razem przechrzczone z jakiegoś powodu na Jeremy'ego (Jack Harlow) i Kamala (Sinqua Walls) to tym razem chłopaki z przeszłością. Ten pierwszy był kiedyś zawodowcem, ale kontuzja kolana, z którą cały czas się mierzy, nie pozwala mu kontynuować kariery. Z kolei Kamal to klasyczny, czarny chłopak z trudnego osiedla, co łamie serce jego ojcu (raz jeszcze pośmiertnie rozrywający serce Lance Reddick). Dla obu panów układ, w który wchodzą jest szansą na ucieczkę przed demonami przeszłości – coś, czego oryginał nie miał. Niestety, w tej zalecie kryje się również prawdopodobnie największy problem filmu. Otóż...
Razem z poważniejszym tonem uleciał gdzieś cały klimat i humor zawarty w historii. To nie tak, że nowa wersja klasyka Rona Sheltona w ogóle pozbawiona jest żartów, ale zostały one w znacznej mierze zgentryfikowane, „przystosowane do naszych czasów”, a więc zasadniczo wykastrowane. Idzie się ze dwa razy zaśmiać, kiedy Jeremy prawi o przygotowywanych przez siebie koktajlach witaminowych, ale już dogadywanie sobie nawzajem pod koszem zrobiło się jakieś takie... nijakie. Oryginał z 1992 jest cholernie wulgarną, zadziorną komedią. Postacie tak główne, jak i poboczne walą fakami i innymi epitetami na lewo i prawo, tak jak ma to miejsce podczas klasycznych starć pod koszem – byle tylko wytrącić przeciwnika z równowagi. W nowej wersji, o dziwo, usłyszymy kilka bluzgów, ale same docinki straciły na jakości. Nie jest to wina jedynie samych dialogów, ale również prostego faktu, że ani Harlow, ani Walls zwyczajnie nie mogą stawać w szranki z Harrelsonem i Snipesem pod względem talentu i czystej charyzmy. Odbija się to na całości opowiadanej historii – na początku nie czuć wrogości między nimi, później natomiast rodzącej się przyjaźni. Chłopaki po prostu... są.
Biali nie potrafią skakać (2023) – recenzja filmu [Disney]. Kolejna nijaka papka prosto z linii produkcyjnej
Pod względem wizualnym, film reżysera znanego jako Calmatic jest zaskakująco płaski. Jest kolorowo, ale bez wyrazu. Bezpośrednio po obejrzeniu filmu nie jestem już w stanie przypomnieć sobie choćby jednej sceny, która zrobiła na mnie większe wrażenie. Jeśli najciekawszym ujęciem w twoim filmie jest klasycznie drewniana sala gimnastyczna skąpana w sztucznie napompowanym dymie, nie świadczy to za dobrze o reszcie filmu.
Sceny traktujące o samej grze w kosza też nie mają się czym pochwalić. To po prostu połączenie kilku zgranych do bólu ujęć, okazjonalnie pociągniętych zwolnionym tempem, z obowiązkowym rapem na ścieżce dźwiękowej. Nie ma tu absolutnie niczego, co usprawiedliwiłoby istnienie tego remake'u. Muzycznie natomiast najbardziej ucieszyłem się, kiedy usłyszałem „Santerię” od kapeli Sublime i to też głównie dlatego, że kojarzę kawałek z... „Guitar Hero”.
Kompletnie nie rozumiem dlaczego ten film powstał. Oryginał wciąż broni się świetnym aktorstwem, humorem, tempem i całą resztą, podczas gdy remake dodaje jedynie odrobinę przeszłości głównym bohaterom, jednocześnie zabijając całe tempo opowiadanej historii. Film trwa deczko ponad półtorej godziny, a widz ma wrażenie, że siedzi przed telewizorem już drugi dzień, mimo że do napisów zostało jeszcze dwadzieścia minut... Dramaturgia związana z relacją głównych bohaterów wyleciała przez okno, humor i szczerość przekazu wyskoczyły tuż za nią i w ogóle aż dziwne, że film w dalszym ciągu nazywa się „Biali nie potrafią skakać”, bo przecież to kompletnie obraźliwy tytuł jest i w ogóle. Fani oryginału nie mają tu czego szukać, bo tylko wkurzą się, kiedy zobaczą jak zmasakrowano ich film. Z kolei osoby, które nie filmu z 1992 nigdy nie oglądały... lepiej niech obejrzą po prostu oryginał. To wciąż dobry kawałek kina, nakręcony z uczuciem, a nie skrojony pod tabelki w Excelu produkt, który dobry nigdy nie był i nigdy nie będzie.
Atuty
- Kilka niezłych gagów;
- Lance Reddick.
Wady
- Ślamazarne tempo;
- Reżysersko nijaki;
- Mało charakterni bohaterowie, w dodatku bez wyczuwalnej chemii.
„Biali nie potrafią skakać” to niemalże pod każdym względem gorsza wersja filmu Rona Sheltona z 1992 roku. Dodanie chłopakom emocjonalnego bagażu nie usprawiedliwia bijącej z całego projektu przeciętności – od reżyserii, przez aktorstwo, na humorze kończąc. Lepiej raz jeszcze obejrzeć oryginał.
Przeczytaj również
Komentarze (38)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych