Indiana Jones and the Dial of Destiny

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia (2023) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Łezka zakręciła się w oku

Roger Żochowski | 19.06.2023, 15:28

Indiana Jones to bohater mojego dzieciństwa, a pierwsza część jego przygód to w ogóle pierwszy film jaki widziałem w życiu w kinie. Po premierze poprzedniej odsłony serii - "Królestwa Kryształowej Czaszki" z 2008 roku - byłem pewien, że to pożegnanie z Indym w wersji Forda. A jednak nie - jeszcze raz mogłem podążyć za przygodą w rytmie bicza i kapelusza. Zasadne pozostaje pytanie - czy miało to jeszcze sens? Średnia ocen krytyków oscylująca w okolicach 50% trochę tę wiarę zachwiała.

Tyle o krytykach. Otwierająca film sekwencja rozgrywająca się w 1944 roku szybko wybiła te wątpliwości z głowy. Oto bowiem młody Indy w charakterystycznym dla siebie stylu rusza w pogoń za kolejnym artefaktem. Tak, znamy to doskonale, ale nie oczekiwałem od filmu niczego więcej niż dobrej rozrywki w klimacie nowej przygody. Są pościgi, humor sytuacyjny, jest walka na pociągu i oczywiście kolejni naziści do wybicia. Wszystko się więc zgadza, prawda? No może poza faktem, że teraz część kaskaderów i scenografii zastąpiły efekty CGI. Czasem lepsze, czasem gorsze, ale jednak trochę tej magii uleciało. Zaskakująco wiarygodnie i dobrze wygląda za to efekt odmłodzenia Harrisona Forda. Bohater prezentuje się jak żywy (czarny humor niezamierzony), udało się nawet przemycić charakterystyczną mimikę, ruchy i tiki. Osoby, które nie będą miały pojęcia o tym, że aktor został w tych scenach odmłodzony (są takie w ogóle?), zupełnie tego nie zauważą. Nieco mniej naturalnie wypadła młoda wersja głównego złoczyńcy, doktora Schmidta, w którego wciela się charyzmatyczny Mads Mikkelsen, odgrywający zresztą swoją rolę na znaną nam modłę zbłąkanego, nazistowskiego doktora o imperialistycznych zapędach. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia (2023) - recenzja filmu [Disney]. Dobry nazista, to wciąż martwy nazista

Indiana Jones 5

Z dynamicznego, klimatycznego i napakowanego akcją prologu dowiadujemy się o Tarczy Archimedesa, która wedle legend może pozwolić na zabawę czasem. Została ona podzielona na dwie części, a jednej z nich nigdy nie odnaleziono. Następnie przenosimy się w czasie 25 lat do przodu. Na ulicach Ameryka świętuje pierwszy krok na Księżycu, a Indiana Jones odchodzi właśnie na emeryturę z uczelni, którą doskonale znamy z poprzednich filmów. Jest podstarzałym, zmęczonym życiem i zgorzkniałym człowiekiem, któremu zawaliło się życie rodzinne, więc pociąga z butelki. James Mangold, który odpowiada za reżyserię, był do tego zadania doskonałym wyborem, wszak o kryzysie jednego z kultowych bohaterów potrafił umiejętnie opowiedzieć w „Loganie”. 

I co by o filmie nie mówić, Harrison Ford powraca do kultowej roli archeologa z klasą i wciąż ma to coś. Indy potrafi przenieść na ekran obraz bohatera, którego dopadła już starość, a jednocześnie wciąż ma ten błysk w oku i wyprowadza z gracją swoje prawe proste. Jest starszy, bardziej doświadczony, ale wciąż charakteryzuje go pewna naiwność i głupota, za którą kino go pokochało. Nie ma co ukrywać - jego postać ciągnie ten film, mimo iż scenariusz do wybitnych nie należy. Próżno tu szukać, pomijając finał, zapierających dech w piersiach zwrotów akcji. To kino utrzymane w konwencji fan-serwisu, a liczba gościnnych występów, anegdot i smaczków jest przeogromna. Wielbicielom marki nie raz zakręci się łezka w oku, gdy wspomniane zostaną wątki rodziny czy wieloletnich przyjaciół starzejącego się bohatera. Można nawet momentami odnieść wrażenie, że to bardziej list miłosny niż zupełnie nowa odsłona. 

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia (2023) - recenzja filmu [Disney]. Taniec z femme-fatale 

Indiana Jones 5

Bohaterka, która partneruje tym razem Jonesowi jest jego chrześniaczką. Helena Shaw, w którą wciela się Phoebe Waller-Bridge znana z serialu „Fleabag", zostaje wrzucona w skórę femme-fatale i jest niejako przeciwieństwem Jonesa. To zderzenie pokoleniowo-światopoglądowe napędza dialogi i działa w większości rozpisanych scen doskonale. Nie raz można się uśmiechnąć pod nosem słysząc wzajemne złośliwości. Helena bardziej niż za tajemnicą goni za kasą i to właśnie ona wciąga po 25 latach Indy'ego w wir kolejnej przygody, pojawiając się z propozycją odnalezienia drugiej części artefaktu. Nie jest zaskoczeniem, że za skarbem wciąż podąża pracujący niegdyś dla Hitlera nazistowski doktor poznany w prologu, obecnie pomagający Amerykanom w postawieniu pierwszych kroków na księżycu. Potem jest już tylko lepiej. Są pościgi na koniu w metrze, przejażdżka tuk-tukiem przez Tanger, setki wystrzelonych nabojów i przewidywalne zbiegi okoliczności. 

Jak wspomniałem, efekty CGI nie zawsze dają radę, w niektórych scenach widać, że Ford przez wiek już niedomaga, ale pomysły na kolejne sekwencje akcji i ich reżyseria są w większości przypadków czytelne i efektowne, więc można delektować się popcornem i brnąć dalej. Film rzadko kiedy pozwala się bohaterom zatrzymać. Choć zdjęcia kręcone były w takich malowniczych miejscach jak Sycylia, Maroko czy Kanada, zmiana lokacji to zazwyczaj okazja do jeszcze większej zadymy. Momentów, w których bohaterowie rozwiązują zagadki niczym w "Poszukiwaczach zaginionej arki" bawiąc się w archeologów mogłoby być zdecydowanie więcej. Brakuje też czasami chwili oddechu, by lepiej zawiązać relacje między postaciami, wszak całkiem ciekawe kreacje zaprezentowali Antonio Banderas, Toby Jones czy Shaunette Renee Wilson.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia (2023) - recenzja filmu [Disney]. W pogoni za nostalgią 

Indiana Jones 5 Harrison Ford

Co nie zmienia faktu, że to film nakręcony w starym stylu, wedle pewnego schematu nawet w takich kwestiach jak praca kamery, wymykając się współczesnym ramom na wielu płaszczyznach. Indy pozostał korzeniami w czasach, gdy święcił największe trumfy, wciąż uganiając się za tymi przeklętymi nazistami (jest tu zresztą sporo autoironii). Nie poszedł do końca z duchem czasu, nie rewolucjonizuje kina, jest po prostu kolejnym Indiana Jonesem. Ale czy to źle? Na to pytanie musicie sobie odpowiedzieć sami. 

W finale trzeba dość mocno zawiesić niewiarę, co nie każdemu przypadnie do gustu, ale to jedyny moment, w którym film faktycznie potrafi zaskoczyć i wywrócić nieco narrację. Nie będę obiektywny. Dla osoby, która zerwała się ze szkoły by zakraść się do kina (wiekowe kino Kard na warszawskim Służewcu) i siedząc na podłodze obejrzeć zakazany owoc, nowa odsłona była niczym nostalgiczna podróż w przeszłość. Móc zobaczyć ponownie Forda w kultowej roli, usłyszeć słynny temat przewodni Johna Williamsa, to jak dzień dziecka, jak podróż do kina Kard te 30 lat temu. Powtórka z rozrywki, nic nowego, ale czasami to wystarcza, by dobrze się bawić. O nic więcej nie śmiałem prosić. Choć jeśli nie darzycie marki miłością, możecie spokojnie odjąć od oceny jeden punkt. Ale coś mi się wydaje, że oceny krytyków i widzów będą w tym przypadku znów mocno się różniły.  

Atuty

  • Harrison Ford,
  • Dialogi z Heleną,
  • Efektowne sceny akcji,
  • Masa smaczków dla fanów.

Wady

  • Prosty scenariusz,
  • Niektóre efekty CGI,
  • Przydałoby się więcej kameralnych scen .

Nowy, stary indie. Niczym specjalnie nie zaskakuje, ale fani kina nowej przygody wyjdą usatysfakcjonowani.

7,0
Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper