Nasza bandera znaczy śmierć (2022) - recenzja, opinia o 2. sezonie serialu [HBO]. Prawdziwie męska przygoda
Stede Bonnet i Edward Teach pokłócili się. Wygląda na to, że ich związek to już przeszłość, ale Stede nie ma zamiaru się poddawać. Wysyła kochankowi listy miłosne w butelkach, w nadziei, że któryś go znajdzie. W międzyczasie Stede próbuje wyrobić sobie markę, Ed szuka sposobu na zredefiniowanie swojej osoby, reszta załogi stara się jakoś z tym wszystkim żyć, a w międzyczasie w Republice Piratów pojawia się nowa twarz, tajemnicza, pochodząca ze wschodu Zheng.
Przyznam, że nie spodziewałem się tego typu serialu, kiedy zabierałem się jakoś w tamtym roku za pierwszy sezon "Bandery". Widząc plakat z bandą zabawnych, charakterystycznych twarzy i podpis, że to produkcja od twórcy "Jojo Rabbit", a więc Taiki Waititiego, którego wciąż bardzo lubię i szanuję za niedorzeczne poczucie humoru i dobry (zazwyczaj )zmysł jak łączyć je ze scenami bardziej dramatycznymi, ludzkimi tragediami i tym podobnymi, byłem przekonany, że czeka mnie wesołe wytykanie niedorzeczności pirackiego stylu życia - luźno, ale z przekazem, okazjonalnie jakimś trupem. Zdecydowanie nie spodziewałem się natomiast, że serial stanie się, ekhem, "banderą" społeczności queer na całym świecie.
Być może pamiętasz, że w poprzednim sezonie Czarnobrody, czy też Ed (Taika Waititi), poczuł się zraniony, kiedy Stede (Rhys Darby) wrócił na moment do swojej żony i dzieci. Postanowił więc wrócić do mordowania i plądrowania, tym razem jako "Kraken". Idzie mu całkiem nieźle, lecz jego nowa załoga nie do końca... Czuje jego vibe. Gdzie indziej Stede stara się wypromować markę "piratów dżentelmenów", lecz niestety, wciąż jest tą samą, nieogarniętą ciamajdą, co zawsze, więc nikt nie bierze go na poważnie. Regularnie wpada więc w coraz to większe tarapaty, kilka razy prawie ginie, a jego statek zostaje zajęty przynajmniej dwa, jak nie trzy razy w ciągu jednego sezonu. To takie dwa główne punkty wyjścia całego sezonu, pozwalające ciągle trzymać rękę na pulsie w temacie związku chłopaków i przy okazji dające dwa razy tyle sposobności na wprowadzanie mniejszych, krótszych historii.
Nasza bandera znaczy śmierć (2022) - recenzja, opinia o 2. sezonie serialu [HBO]. Miejscami czerstwe dialogi, ale podane po mistrzowsku
Tak naprawdę jednak, fabuła drugiego sezonu nie rozwarstwia się jakoś bardzo. Jasne, kilku chłopaków z załogi ma swoje własne wątki, ale są to raczej długie, również ciągnące się cały sezon historie i można je wszystkie policzyć na palcach jednej ręki. Jedne wypadają bardziej ciekawie, jak znajomość Oluwande (Samson Kayo) i wspomnianej już Zheng (Ruibo Qian), inne odrobinę mniej, że wspomnę choćby o raczej lakonicznie podanym romansie Czarnego Pete'a (Matthew Maher) i Luciusa (Nathan Foad), ale absolutnie najlepszą robotę w całym sezonie odwala jak zawsze doskonały Con O'Neill, tutaj grający Izzy'ego, a którego gracze mogą kojarzyć jako głos Mohga, Pana Krwi z "Elden Ring". Nie dość, że zmienia się najbardziej jako człowiek, nie dość, że wszystkie najbardziej emocjonalne sceny kręcą się wokół niego, to jeszcze raczy uszy widzów swoim niebanalnym wokalem, śpiewając bardzo wierny, delikatny cover "La vie en rose" Edith Piaf.
Pod względem emocjonalnym serial nadal potrafi mocno siąść widzowi na serce i, co najważniejsze, nie są to jedynie tanie zagrywki, w stylu czułych ostatnich słów. Scenarzyści pod batutą Davida Jenkinsa przykrywają płaszczykiem komedii naprawdę głębokie, poruszające kwestie dotyczące natury człowieka, miłości, bólu, depresji, prób zostania lepszą wersją siebie. Brakuje mi tu odrobinę sytuacji pokazujących, że chęci to nie wszystko i czasami osiągnięcie zamierzonego celu po prostu się nie udaje, w czym też nie ma niczego złego (czytaj: finał mógłby być trochę mniej słodko-pierdzący), lecz i tak jestem pod wrażeniem ile aktorom i reżyserom udało się wyciągnąć z tekstów w stylu "w byciu piratem chodzi o przynależność do wspólnoty osób, które świat spisał na straty. O rodzinę, za którą zabijesz, bo twoja już nie żyje". Pięknie powiedziane, ale przy tym piekielnie patetyczne, proszące się wręcz o jakieś podniosłe smyczki w tle.
Nasza bandera znaczy śmierć (2022) - recenzja, opinia o 2. sezonie serialu [HBO]. Chciałbym się częściej śmiać
Niestety, problematyczny w tym drugim sezonie okazał się być dla mnie humor. Od czasu do czasu idzie się szczerze zaśmiać, jasne, lecz spora część gagów zupełnie mi nie podeszła. I nie chodzi o to, że śmiałem się mało albo nawet dostrzegałem żart, ale nic mi on nie robił. Niejednokrotnie scena specyficznie napisanej konwersacji zaczynała się, następnie kończyła, a ja nie wiedziałem, czy co dokładnie powinno było mnie rozbawić. Na szczęście są w drugim sezonie i jak najbardziej udane dowcipy - cała ich masa. W większości nie mówimy tutaj o typowo amerykańskim, przesadzonym humorze. Uśmiechy kryją się raczej w tym jak ktoś się wypowiada, jakie spojrzenie pośle w odpowiedzi na coś. Jednym z moich ulubionych momentów całego sezonu było, kiedy jacyś Królewscy znaleźli jedne z listów Stede'a do Eda i zaczęli go sobie czytać, parskając przy co ostrzejszych kawałkach. Już samo to, w połączeniu z narracją samego listu by wystarczyło, ale fakt, że Bonnet stoi tuż obok i spogląda na nich lekko zdezorientowany sprawia, że cała scena staje się dwa razy zabawniejsza. Szkoda tylko, że każdy tego typu gag przecina przynajmniej jeden, a czasami kilka kompletnych sucharów, do tego podanych jakby mówił je mało zaprawiony w standupie dziesięciolatek.
Wizualnie wciąż potrafi być bardzo ciekawie. Każdy z chłopaków (i dziewczyn, bo w tym sezonie poznajemy też choćby Anne Bony i Marry Reid - dwie panie z całą pewnością dobrze znane wszystkim fanom "Assassin's Creed Black Flag") nosi się bardzo stylowo, wyraźnie odróżniając się od reszty, Republika Piratów, mimo że zawsze pokazywana raczej klaustrofobicznie, na zbliżeniach maskujących jej rzeczywisty rozmiar, potrafi zauroczyć drewnianą zabudową, ukrytą wśród karaibskiej roślinności, a statki wyglądają... Statkowo. Problemem są, od czasu do czasu, tła, tak wyraźnie nie będące prawdziwymi panoramami Karaibów, a jedynie sztucznymi obrazami, że miejscami wręcz wybijają człowieka z seansu. Co innego, jeśli serial celowo skręca w stronę farsy - kiedy Stede i Ed biegną do siebie, a scena (łącznie z oświetleniem) zmienia się kompletnie, aby mogli obaj biec po plaży, z morską wodą delikatnie łaskoczącą ich stopy, po czym wracamy do rzeczywistości, trudno jest się nie uśmiechnąć. Są jednak momenty, kiedy wychodzi na powierzchnię wiecznie aktualny problem budżetu produkcji robionych dla telewizji.
Tak, czy inaczej, "Nasza bandera znaczy śmierć" to wciąż bardzo oryginalny serial, w którym wielu różnych widzów znajdzie coś dla siebie. To powiedziawszy, muszę szczerze przyznać, że zawiodłem się odrobinę zawartością drugiego sezonu. Spora część humoru zupełnie do mnie nie trafia, wiele postaci zdawała się dryfować w miejscu, a odcinki trwały jakby dłużej niż w rzeczywistości. Skłamałbym jednak mówiąc, że finał nie ściągnął tych wszystkich, luźno latających nitek fabuły i nie zawiązał ich w jeden, zgrabny supeł. Znajduję się w niewygodnym rozkroku, nie mogąc w pełni docenić kunsztu obsady i reżyserii, bo przeszkadzają mi pewne większe i mniejsze detale i odwrotnie - nie potrafiąc z czystym sumieniem zjechać scenarzystów, bo jednak dali nam też sporo dobrego materiału w tych ośmiu odcinkach. Ciężko orzech do zagryzienia. No... Chyba, że jesteś uczulony na tematy nieheteroseksualne. Wtedy sprawa jest jasna - trzymaj się z daleka, to nie jest produkcja dla ciebie.
Atuty
- Absurdalnie świetna chemia między Waititim i Darbym;
- Ten bardziej subtelny humor zazwyczaj działa bardzo fajnie;
- Ma kilka ważnych rzeczy do powiedzenia na temat związków, przyjaźni i tym podobnych rzeczy;
- Doskonale dobrana ścieżka dźwiękowa (nie, ale serio!);
- Solidny, wiążący cały sezon jedną, zgrabną kokardą finał.
Wady
- Nie wszystkie wątki poboczne działają równie dobrze;
- Środek sezonu potrafi się dłużyc;
- Gagi oparte na dialogach często suche jak wiór;
- Spora część obsady nie za bardzo ma cokolwiek do roboty;
- Od czasu do czasu spaprana kompozycja obrazu.
"Nasza bandera znaczy śmierć" ma w sobie kilka naprawdę mocnych scen i rzeczy do przekazania, lecz niestety, otoczone są one kinematograficzną watą i mocno nierównej jakości humorem. Wciąż cieszę się, że obejrzałem, ale liczyłem na znacznie lepszy drugi sezon.
Przeczytaj również
Komentarze (12)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych