The greatest hits (2024)

The greatest hits (2024) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Dosłownie ponadczasowa muzyka

Piotrek Kamiński | 22.04, 21:23

Życie Harriet zatrzymało się dwa lata temu wraz ze śmiercią jej chłopaka. Jednak, przeciwieństwie do większości świata, posiada ona unikalną zdolność pozwalającą jej wciąż widzieć go takim, jakim był. Potrafi cofnąć się do momentów silnie kojarzących się jej z danym utworem muzycznym.

Oglądałeś kiedyś "Efekt motyla"? No to tu masz ten sam myk. Już, oszczędziłem ci 100 minut życia, nie ma za co. Do przeczytania jutro!

Dalsza część tekstu pod wideo

To oczywiście gigantyczne uproszczenie z mojej strony. "The Greatest hits" rzeczywiście przypomina indie hit z Ashtonem Kutcherem z 2004 roku pod względem patentu na podróże w czasie i przy tym oba filmy koncentrują się na tragicznej miłości, ale na tym podobieństwa (prawie) się kończą. W swoim filmie, Ned Benson koncentruje się na zupełnie innej dynamice między głównymi bohaterami, a sam film dużo bardziej niż na pełnej zwrotów akcji opowieści, koncentruje się na uczuciach, na żałobie i radzeniu sobie z nią.

The greatest hits (2024) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Problem z chłopakami

Pierwsza randka

Codzienność Harriet (Lucy Boynton) wygląda na pierwszy rzut oka nieznośnie. Chodzi na spotkania grup wsparcia, gdzie nikt nie rozumie - tak naprawdę - jej problemu. Osoby o najszczerszych chęciach tłumaczą jej, że to ona sama podświadomie pozwala sobie na wracanie myślami do tych chwil. No bo jak tu przyjąć do wiadomości, że dosłownie znajdujesz siebie w tamtych chwilach, z tamtymi ludźmi, kiedy słyszysz muzykę? I to nie są jedynie obrazy. Może z nimi rozmawiać, dotykać, odkrywać rzeczy, o których nigdy wcześniej nie miała pojęcia. Sprawia to też, że jeśli chce normalnie funkcjonować, musi niemal cały czas mieć na głowie odcinające ją od świata dźwięków słuchawki - bo może i sama wie, że radio w samochodzie musi pozostać wyłączone, jeśli nie chce rozbić się na następnym drzewie, ale nie może oczekiwać tego samego od wszystkich innych, przypadkowych ludzi.

Jej życie odmienia się do pewnego stopnia, kiedy poznaje Davida (Justin H. Min). On też kogoś stracił, więc rozumie ból Hariett przynajmniej w jakimś tam stopniu. Od słowa do słowa, z dnia na dzień, ze spotkania na spotkanie, zaczyna im na sobie zależeć. Lecz co ze zmarłym Maxem (David Corenswet)? Jak żyć dalej, kiedy przeszłość dosłownie wciąga cię z powrotem do siebie?

The greatest hits (2024) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Bezduszny, ale nawet sensowny w odbiorze

Kwitnąco

Czysto powierzchownie jest to całkiem nie najgorszy film-teledysk. Wiecznie uśmiechający się do siebie główni bohaterowie spędzają czas w malowniczo wyglądających, pięknie oświetlonych miejscach, podczas gdy w tle gra smętna, ale skuteczna w tym konkretnym przypadku muzyka. Naprawdę, połowę ich wspólnych scen można by spokojnie przemontować na reklamy wakacji, biżuterii, perfum i tak dalej. 

 Problemy pojawiają się, kiedy zaczynamy zagłębiać się w relację Harriet z oboma chłopakami, podejmowanymi przez nich decyzjami, dostępnymi opcjami. Nie wdając się w szczegóły, wypada przyznać, że fabularnie film jest... Hmmm... Ogólny. Brakuje tu lepiej zarysowanej relacji między głównymi bohaterami, rozbudowanych teł. Trudno wczuć się emocjonalnie w wydarzenia drugiej połowy filmu, kiedy żadne z głównych bohaterów nie zostaje rozwinięte w sposób pozwalający się w nich "wczuć". To jest właśnie największy problem "the Greatest hits" - nie oferuje tej "tkanki", w którą można by się wgryźć. Wszystko co oglądamy jest strasznie płytkie, od głównej bohaterki, przez jej relację z Davidem. Mało tego! W filmie zobaczymy również Austine'a Crute'a, którego można kojarzyć choćby z roli Wesleya Fistsa z "Daybreak", który ostatecznie jest tak niesamowicie nieistotną postacią, że nie robi widzowi większej różnicy, czy on w ogóle istnieje czy nie - uczucie towarzyszące mu przy obcowaniu z większością postaci w tym filmie.

Ostatecznie, "the Greatest hits" jest filmem, że tak powiem, agresywnie poprawnym. Nie ma w nim nic bardzo złego, ale ani bohaterowie nie urzekają jakoś specjalnie swoimi charakterami, ani historia nie porywa w żaden sposób, ani nawet soundtrack nie może pochwalić się hitami, takimi jak "Stop crying your hear out" od Oasis w przypadku "Efektu motyla". Najbardziej boli jednak fakt, że ten ostro promowany na początku problem psychologiczny, ta żałoba, zostaje ostatecznie boleśnie spłycona, zepchnięta gdzieś na margines i ostatecznie nierozwinięta. Jeśli jednak nie masz co robić, a masz akurat gorszy dzień, to film Bensona może w sam raz zapewnić ci dawkę emocji, które, przy odpowiednich wiatrach, nawet wycisną ci kilka łez, ale generalnie nie ma tu niczego przesadnie ciekawego. Ot, film do obejrzenia gdzieś przy okazji.

Atuty

  • Całkiem przekonująca Boynton;
  • Powierzchownie ładne zdjęcia;
  • Melancholijna, odpowiednia do tematu muzyka.

Wady

  • Bardzo ogólna, kiepsko rozwinięta fabuła;
  • Ostatecznie trochę nielogiczny;
  • Teledyskowa natura relacji głównych bohaterów - raczej bez żywych emocji.

"The Greatest hits" nie wykorzystuje w pełni potencjału drzemiącego w swoim pomyśle, ale oferuje na tyle zgrabnie napisaną historię, że można poświęcić jej półtorej godziny, jeśli nie ma się nic lepszego do roboty. Widziałem już w tym roku gorsze romansidła.

5,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper