Terminator Zero (2024) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Mariaż starego z nowym, ale bardzo udany
Malcolm Lee, naukowiec z Japonii, śni o zbliżającym się uzyskaniu samoświadomości przez amerykański Skynet. Dzień Sądu zbliża się nieubłaganie, ale pan Lee ma plan, jak go powstrzymać. Nie jest przy tym sam, jako że z niedalekiej przyszłości (a dla nas wręcz przeszłości) przybywa rebeliantka, Eiko, która nie spocznie, póki nie powstrzyma maszyn, kończących w przyszłości dzieło zniszczenia całego rodzaju ludzkiego...
Wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę, że “Terminatorowi” od dawna już przydałby się jakiś sukces. Tak naprawdę, będąc zupełnie szczerym, to tylko dwa pierwsze filmy Camerona nadają się do oglądania. Późniejszy “Bunt Maszyn”, to kulawa opowiastka żerująca na marce i nie dodająca niczego nowego od siebie; „Ocalenie” ludzie pamiętają głównie dlatego, że Christian Bale przez dziesięć minut wyżywał się na jakimś pracowniku planu, który tylko cudem nie dał mu w japę w ramach odwetu; „Genisys” miało fajny pomysł, ale realizacja i fakt, że najciekawszy plot twist wygadali jeszcze w zwiastunie skutecznie zabiły cały projekt, a „Mroczne Przeznaczenie” mogłoby być solidnym filmem... gdyby nie istniała dwójka. Ale istnieje. Więc ostatni film tylko niezręcznie próbuje na niej usiąść swoją pokraczną dupą, żeby zagrzać się w jej blasku. Są jeszcze „Kroniki Sary Connor”, ale skłamałbym pisząc, że byłem ich fanem, kiedy leciały w telewizji, więc nie za dużo jestem w stanie o nich napisać. Tak, czy inaczej, marka desperacko potrzebowała zwycięstwa.
I zwycięstwem tym bezapelacyjnie jest „Terminator Zero”, nowa produkcja Netflixa, figurująca jako anime, ale zasadniczo będąca koprodukcją amerykańsko-japońską. Tak więc showrunnerem i pomysłodawcą serialu jest Mattson Tomlin, autor „Matka/Android” z Chloe Grace-Moretz i współautor scenariuszy do „Batmana” Matta Reevesa i jego niespiesznie nadchodzącej kontynuacji, podczas gdy za animację odpowiada japońskie Production I.G., które dało nam choćby „Ghost in the Shell: Stand Alone Complex” czy wypuszczonego wspólnie z „Mrocznym Rycerzem” Nolana, „Batman: Gotham Knight”. Uważne oko wyłapie nazwisko Tomlina i zacznie się martwić, jako że jego pierwszy samodzielny film, „Matka/Android” wyłapał srogie bęcki od krytyków (i ode mnie w sumie też, a dodam jeszcze w ramach ciekawostki, że jest to film na tyle nijaki, że nie pamiętałem abym w ogóle go oglądał), ale wydaje mi się, że tam leżało przede wszystkim budowanie szerszego kontekstu świata, bo sam wątek Moretz i jego finał naprawdę robiły robotę. Tym razem pan reżyser miał o tyle ułatwione zadanie, że świat został już zbudowany zanim w ogóle on czy ja się urodziliśmy. Wystarczyło wziąć ten kontekst i napisać w nim solidną historię. Czy się udało, wiesz już zapewne z tytułu tego tekstu.
Terminator Zero (2024) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Niepozorny początek epickiej historii
Głównymi bohaterami są.... kurde, właściwie to wszyscy. Serial otwiera scena rozgrywająca się w odległej przyszłości roku 2022. I co to jest za scena! Ponad pięć minut, praktycznie bez dialogów (jeśli zignorować pojedyncze „Proszę, pomóż mi...”), za to ze ścinającą hemoglobinę akcją i dramaturgią. Uwielbiam tego typu sceny, które bez potrzeby bombardowania widzów sztucznie brzmiącymi dialogami i narracją, po prostu pokazują jak wygląda sytuacja. W tej jednej sekwencji poznajemy główną bohaterkę z przyszłości, ichniego terminatora, możemy zrozumieć i docenić beznadziejność ich sytuacji, zauważyć, że Eiko walczy z maszynami już od dawna i zna cenę, jaką trzeba zapłacić, jeśli chce się przeżyć. Twórcy serialu nie boją się też zabić paru postaci, aby pokazać widzom, że to nie jest słodko pierdząca bajka, w którym stawka nie istnieje i wszyscy w jakiś magiczny sposób koniec końców przeżyją. Jak trzeba, to i główni bohaterowie mogą w każdej chwili zakończyć żywot.
W szerszym rozrachunku nie ma to jednak aż takiego znaczenia, bo przecież skoro „Terminator”, to podróże w czasie. A te oznaczają, że martwa postać może wrócić jeszcze w młodszej wersji, a jeśli założymy, że podróżując w czasie tworzymy alternatywne rzeczywistości, to już w ogóle mamy wolną amerykankę i każda jedna postać, która zginęła w pierwszym sezonie, może jeszcze powrócić w drugim czy trzecim. I zdaje się, że właśnie w tę stronę skręca produkcja Netflixa. Mało tego, dostajemy niemalże cały odcinek poświęcony tylko temu, aby wytłumaczyć jak należy na te podróże w czasie spojrzeć.
To bardzo miło ze strony scenarzystów, że poświęcili aż tyle czasu, aby wyłożyć co i jak, ponieważ wizja Camerona była, lekko mówiąc, niespójna na przestrzeni kolejnych filmów. W oryginale okazywało się, że ojcem Johna Connora jest jego przyjaciel, Kyle Reese, wysłany przez niego do ochrony jego matki. Sugerowałoby to, że czas jest stały – że nie da się niczego zmienić, ponieważ podróże w czasie od zawsze były częścią tego kontinuum. Później część druga twierdziła, że przyszłość można jednak zmienić, że Dzień Sądu da się powstrzymać – choć pozostała po Arnim ręka może oznaczać, że jednak nic się nie zmieniło i nadal jest tak, jak było zawsze, choć zakończenie to było na tyle otwarte, że trudno dzisiaj powiedzieć co wtedy chodziło panu reżyserowi po głowie. Od trójki natomiast mamy już kompletną wolną amerykankę, która nie zadaje sobie absolutnie żadnego trudu, aby trzymać się ustalonej logiki podróży w czasie. I jasne – to wszystko fikcja i abstrakcja niemal z definicji, ale jednak pewnych ustalonych ram wypadałoby się trzymać. Odkąd do serii wprowadzona została teoria wielu światów, stawka przestała, niestety, mieć jakiekolwiek znaczenie – bo zawsze może się udać i utworzyć nową przyszłość albo nie udać i skazać gatunek ludzki na wyginięcie. Problem w tym, że zupełnie niczego to nie zmienia, bo w kolejnym filmie mamy kolejną alternatywną rzeczywistość i tak w kółko. „Zero” w żaden sposób nie ratuje sytuacji, ale przynajmniej stawia jasne ramy logiczne, w których poruszają się scenarzyści i precyzuje o co dokładnie toczy się walka.
Terminator Zero (2024) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Nowe pomysły, z poszanowaniem tych starych
Fabuła jest wyraźnie terminatorowa – z genialnym naukowcem czy tam innym, kluczowym człowiekiem, którego maszyny się boją, więc wysyłają w przeszłość kogoś, kto się go pozbędzie, podczas gdy ludzie puszczają w ten sam czas swojego wysłannika – dlaczego nie chwilę wcześniej, żeby mieć czas na przygotowanie się? Bo tak! Nie zadawaj głupich pytań, to nie usłyszysz głupich odpowiedzi. Z drugiej jednak strony, czuć tu japońskie naleciałości, widoczne pod postacią genialnych dzieci Malcolma, Kenty, Reiko i Hiro. Ten pierwszy, najstarszy, jest oczywiście genialnym inżynierem, potrafiącym w wieku (na oko) czternastu lat spojrzeć na maszynę i wiedzieć jak ją naprawić, przebudować i co tam jeszcze. To właśnie za nimi wszystkimi, w fabule podzielonej na trzy wątki, będziemy podążać. I tak jak wątek Malcolma i jego sztucznej inteligencji, Kokoro, jest całkiem intrygujący wizualnie, tak chyba tylko małe dziecko albo kompletny świeżak w temacie s-f nie domyśli się w pół sekundy, do czego ostatecznie zmierza. Dzieciaki są o tyle interesujące, że nie mają praktycznie żadnych szans w starciu z Terminatorem (w angielskiej wersji językowej Timothy Olyphant, co sprawiło, że porzuciłem japoński oryginał, kiedy tylko się o tym dowiedziałem), więc nawet jeśli miejscami trochę naiwne i naciągane, ich sceny ogląda się zwykle z zapartym tchem. Na koniec pozostaje wysłanniczka przyszłości, Eiko – postać z gigantycznym potencjałem, ale na ten moment ograniczona do ogólnego „bycia cool”, kiedy tylko się da. Trochę niewykorzystany potencjał, ale już ten pierwszy sezon oferuje kilka zwrotów akcji na tyle mocnych, że może z niej wyrosnąć jeszcze bardzo interesująca, złożona postać. W ogóle jestem całkiem pozytywnie zaskoczony wymyślonymi na potrzeby tej historii twistami, bo tak jak czegoś tam się spodziewałem, tak autorzy poszli na tyle niekonwencjonalną drogą, że parę razy udało im się naprawdę mnie zaskoczyć.
Serial wygląda i brzmi absolutnie pierwszorzędnie. Trochę brakowało mi ikonicznego „tadam-tam-tadam”, choć regularnie słyszymy (nie tak dobrą) wariację na jego temat, ale zarówno muzyka, jak i montaż dźwięku robią bardzo dobrą robotę. Jednak nie doceniłbym ich pewnie aż tak, gdyby nie zostały sparowane z fenomenalnymi wizualiami! Wszystko, od strzelanin, przez pościgi, strzelaniny, gore i grozę, po bardziej japońską wizualnie Kokoro, zapiera dech w piersiach. Terminator jest na tyle ludzki, aby nie rzucać się jakoś bardzo w oczy, ale gdy tylko spojrzeć mu w twarz, natychmiast widać, że nie ma się do czynienia z człowiekiem. Pewnie wolałbym bardziej stoicki, pozbawiony emocji wyraz twarzy Arnolda, niż tutejszy wytrzeszcz, zapowiadający stereotypowego świra, ale ostatecznie jest to bardzo skutecznie zaprojektowana postać. Miękkie, poddające się prawom fizyki w starciu ze stalą, ludzkie ciała również zostają z widzem na dłużej. Japończycy od dawna już dobrze wiedzą jak pokazywać makabreskę w sposób skuteczny, robiący wrażenie i nie inaczej jest tutaj. Działa to jednak w dwie strony – wcale nie mniej nieswojo czujemy się oglądając palącą się twarz Terminatora, spod której wystawać zaczyna metalowe oko i czaszka. To po prostu bardzo dobrze przemyślana wizualnie produkcja, czerpiąca garściami z tego co było – od drobnych detali, po całe sceny przeniesione ze starych filmów na medium animacji – ale każdorazowo dodając do tego swój własny twist, własne pomysły. I tak właśnie powinno rozwijać się stare marki: zachowując szacunek do tego, co było i jednocześnie budując na tym fundamencie coś nowego.
„Terminator: Zero” ma jeden minus, któremu winna jest połowa (albo i lepiej) wszystkich produkcji streamingowych – zakończenie pierwszego sezonu tak naprawdę niczego nie kończy. Dlatego też mam nadzieję, że produkcja jest absolutnym hitem i Netflix za sekundę da zielone światło kolejnym sezonom, bo oto wreszcie dostaliśmy „Terminatora”, którego po prostu chce się oglądać, historię wciągającą i na tyle świeżą w swej odtwórczości, że po seansie nie czuje się zmęczenia, ale przyjemny dreszczyk podniecenia, niecierpliwość, każącą pytać „i co dalej”. Rzadkie to uczucie w ostatnich latach. Co chcę przez to powiedzieć, to że, cóż, polecam tę nową produkcję Netflixa. Świat się kończy. A wraz z nim wakacje. Powodzenia w nowym roku szkolnym, everyone!
Atuty
- Świetna animacja i dobra ścieżka dźwiękowa;
- Kokoro jest interesującym, nowym spojrzeniem na temat AI;
- Przerażający, a przy tym miejscami całkiem ludzki Terminator;
- Pełne akcji i napięcia starcia z maszynami;
- Aspekt filozoficzny;
- Interesujące zwroty akcji;
- Przynajmniej próbuje pozwolić widzowi zrozumieć reguły gry.
Wady
- Zakończenie bez zakończenia;
- Nie do końca wykorzystana w tym sezonie Eiko;
- Dzieciaki mogą deczko irytować.
„Terminator: Zero” jest niemal wszystkim tym, czego widzowie chcieli od tej marki od dawna. Oferuje nową, angażującą historię, pamiętając jednak o tym, co już było. Jest brutalnie, widowiskowo i z ponadprogramową dawką adrenaliny. Nic, tylko oglądać. (Daję pół oczka wyżej dla uwagi).
Przeczytaj również
Komentarze (42)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych