Marcello mio (2024) - recenzja, opinia o filmie [Galapagos]. Żyjąc w cieniu znanego ojca
Ciężko jest być dzieckiem kogoś znanego (może poza wszystkimi tymi przywilejami i otwartymi szeroko furtkami, ale jakby kto pytał, to nepotyzm w kinie nie istnieje), zwłaszcza jeśli samemu zdecydowało się na wykonywanie tego samego zawodu. Ciągłe porównania, absurdalne oczekiwania i presja życia w cieniu rodzica mogą dać się we znaki. Wie o tym też Chiara Mastroianni, która pewnego dnia nie wytrzymuje i postanawia zacząć żyć jak swój ubóstwiany ojciec.
Specyficzny to pomysł na film. Cała gama prawdziwych aktorów gra fikcyjne wersje samych siebie, zataczając kręgi wokół równie prawdziwej Chiary Mastroianni, odtwarzającej posturę, ruchy i manierę swojego zmarłego już ojca. "W jakim celu", zapyta ktoś. I tak jak portale filmowe klasyfikujące film jako komedię zdają się sugerować, że "aby się pośmiać", tak przyznam, że rzadko zdarzyło mi się w trakcie seansu szczerze ryknąć. Trochę częściej można za to parsknąć pod nosem, ale nie powiedziałbym aby była to specjalnie udana komedia.
Trochę lepiej sprawdza się natomiast jako dramat o szukaniu swojej tożsamości, a to za sprawą kilku naprawdę mocnych momentów, w których główna bohaterka, skonfrontowana z pytaniem "kim ty właściwie jesteś", zdaje się nie potrafić znaleźć odpowiedzi. Później jednak przygoda kończy się, świat wraca na swoje bardziej klasyczne tory, a widz siedzi dalej w fotelu i zastanawia się, czy chodziło tu o coś głębszego, czy to tylko taki tam sobie eksperyment filmowy.
Marcello mio (2024) - recenzja, opinia o filmie [Galapagos]. Prosta historia o niczym
I tak jak sama idea zrobienia filmu wyłącznie dla jakiegoś jednego konceptu, który akurat wydał się autorowi ciekawy, jest jak najbardziej akceptowalna i święcie wierzę, że może być podwaliną pod naprawdę udany kawałek kina, tak musi to być naprawdę mocna idea, taka której rozwinięcie utrzyma moje zainteresowanie przez te dwie godziny. Moim zdaniem "Marcello mio" nie jest aż tak ciekawy...
W telegraficznym skrócie. Kiedy Chiara przechodzi załamanie i postanawia przemienić się w swojego ojca, a więc z grubsza na samym początku tej opowieści, fabuła, do tej pory skupiona na pokazywaniu, że wszyscy dookoła - producenci, reżyserzy, znajomi - lubią "ją", ale jednak woleliby żeby była "bardziej jak Marcello", zmienia się w zbiór scenek rodzajowych albo wręcz nawet skeczy, w których ten żeński Marcello po prostu jest, istnieje i funkcjonuje, a ludzie wokół niego albo bardzo stopniowo zaczynają wierzyć w całą sytuację albo od samego początku nie mają z nią najmniejszego problemu, skutkiem czego zachowują się kompletnie absurdalnie. Cała komedia bierze się z prostego kontrastu między ludźmi wierzącymi, że rozmawiają ze zmarłym blisko 30 lat temu aktorem, a tymi, którzy widzą co się dzieje i mają tych pierwszych za wariatów. I przyznam, że to właśnie te momenty bawiły mnie najbardziej - nawet mimo faktu, że to zasadniczo w kółko ten sam żart.
Marcello mio (2024) - recenzja, opinia o filmie [Galapagos]. Świetna rola Chiary Mastroianni
Całość może zostać odczytana jako krytyka skoncentrowanego na mężczyznach świata filmu i komicznie dziwnych problemów, z jakimi muszą na co dzień mierzyć się kobiety, a który mężczyzn nie dotyczy wcale. Nie uważam jednak, aby miał w tej materii coś świeżego czy w ogóle głębszego do powiedzenia. Ot, prezentacja tematu, ale bez rozwinięcia, bez żadnej puenty.
Głównym powodem, dla którego ktoś mógłby mieć ochotę sprawdzić “Marcello mio” jest osoba Chiary Mastroianni, która tak kompletnie ginie w roli swojego ojca, odtwarzając wszystkie jego manieryzmy, sposób układania dłoni, mimikę, zamaszystość kroku, że można naprawdę wczuć się w ten jej szalony performance. Największe wrażenie zrobiły na mnie te sceny, w których już nawet ci z początku sceptycznie nastawieni zaczęli w końcu przekonywać się do pomysłu zmartwychwstałego Marcello Mastroianniego – bo ja też kupiłem w końcu tę koncepcję, więc dobrze rozumiałem ich położenie! Prawdziwy talent i emocje wychodzą jednak, kiedy Chiara zmuszona jest sama przyznać, że nie jest swoim ojcem, kiedy rzeczywistość zaczyna pukać do drzwi. Sam nie rozumiem dlaczego, ale było mi jej w tych momentach szkoda. Może dlatego, że tak dobrze bawiła się „w skórze” swojego taty?
Mimo olbrzymiej sympatii do głównej bohaterki i uznania dla części całkiem skutecznych gagów, nie mogę z czystym sumieniem polecić seansu „Marcello mio”. Film trochę się ciągnie, jest bardzo prywatną opowieścią (choć wcale nie napisała go Chiara Mastroianni ani Catherine Deneuve) i mam wrażenie, że nie do końca zaprasza widza do jej poznania – patrzymy z boku, nigdy do końca nie czując zażyłości z główną bohaterką. Punkt wyjścia może i był intrygujący, ale reżyser nie przekuł go w zajmujące kino. Można obejrzeć, choć obawiam się, że po seansie będzie kołatało ci się po głowie to samo pytanie, co mnie: Co to było i po co?
Atuty
- Chiara Mastroianni fenomenalnie wczuwa się w postać swojego ojca;
- Kilka zabawnych gagów.
Wady
- Kiepskie tempo;
- Humor często bardzo przewidywalny i nieśmieszny;
- To nie tyle fabuła, co zbiór luźno połączonych scen i sytuacji;
- Ostatecznie raczej mało satysfakcjonujący.
„Marcello mio” mógłby być uroczym hołdem złożonym legendarnemu, włoskiemu aktorowi, dekonstrukcją świata kinematografii albo ruminacją na temat życia w cieniu legendarnego rodzica. Ostatecznie jednak próbuje złapać zbyt wiele srok za ogon, gubiąc tym samym wszystkie. Da się obejrzeć i nawet parę razy można się zaśmiać, ale polecam raczej tylko największym amatorom włoskiego kina i pracy Mastroianniego. I to też z przymrużeniem oka.
Przeczytaj również
Komentarze (1)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych