Idź pod prąd (2024) - recenzja, opinia o filmie [TVP]. Przepali ci nery, przetrawi ci mózg
Pod koniec lat siedemdziesiątych, pięciu chłopaków z Ustrzyk Dolnych zakochało się w punk rocku. Kapusiowski, milicyjny PRL dławił ich i nie dawał normalnie żyć, więc imponowała im buntownicza muzyka, dzięki której można wykrzyczeć swoje myśli i żale. Mimo że tylko jeden z nich miał wcześniej jakikolwiek kontakt z instrumentami, postanowili założyć zespół. Tak, w bólach, powstało KSU.
Bezwstydnie napiszę, że bardzo lubię te wszystkie biografie muzyków, którymi regularnie lubią raczyć nas producenci, tak ze Stanów, jak i naszego własnego podwórka. Nie tak dawno temu ze sceny szaleli Presley Butlera, Mercury Maleka i Elton Egertona, a w serduszku od zawsze i na zawsze ciepłe miejsce zajmuje "Skazany na bluesa" Kidawy-Błońskiego. To nie są idealne filmy - ktoś pewnie powie nawet, że są po prostu kiepskie, bo niezgodne z prawdą, bo wybielone, bo próbując zamknąć kawał czyjegoś życia w dwóch godzinach sprawiają wrażenie, jakby były multimedialną notatką z Wikipedii. I będzie miał rację. Każdy jeden ze wspomnianych filmów może się pochwalić tym samym zestawem grzechów. Ale mają też absolutny dynamit aktorski w głównych rolach i bardzo emocjonalnie rozpisane wątki, na których łatwo sobie popłakać. A "Idź pod prąd"? No... Ma Ignacego Lissa w roli Siczki. A to już coś!
Niestety, tworzącemu zwykle filmy dokumentalne Wiesławowi Paluchowi nie udało się do końca wyzbyć dawnych nawyków, przez co, mimo że mamy do czynienia z fabułą - z paroma zmienionymi i dopisanymi wątkami, żeby było bardziej filmowo - miejscami człowiek i tak ma wrażenie, że ogląda notkę biograficzną o zespole. Nie byłoby to zapewne aż tak odczuwalne, gdyby wpisano w scenariusz jakąś emocjonalną, główną oś fabularną - coś, do czego film dąży, a czemu my możemy kibicować albo się tego obawiać. Ale nie. Paluch pozostał wierny idei wyznawanej przez Eugeniusza "Siczkę" Olejarczyka - muzyka jest najważniejsza. Więc jest to po prostu film o graniu muzyki. Zawsze i na przekór wszystkim. I niby spoko, ale dla widza mało satysfakcjonująco.
Idź pod prąd (2024) - recenzja, opinia o filmie [TVP]. Kolejny martwy rok
Filmowcy mieli rzadką w tym gatunku okazję konsultować się z wciąż żyjącym i tworzącym Siczką. Opowiedział im wiele osobistych historii, z których ukuto scenariusz, a wcielający się w niego Ignacy Liss spędził ponoć wiele godzin rozmawiając z nim, obserwując go, ucząc się jak być jak on. Obie te rzeczy bardzo dobrze widać w filmie. Choć wszyscy młodzi aktorzy wcielający się w Bohuna (Maciej Piotrowski), Ptysia (Igor Paszczyk), Tomkasa (Bartłomiej Deklewa), Burka (Szymon Kukla), a później jeszcze Tuptusia (Filip Łannik) zrobili bardzo dobrą robotę, wczuwając się w styl punk rockowca na tyle wiarygodnie, jakby naprawdę mieli zaraz zakładać zespół, to największą robotę robi oczywiście ten, na którym film skupia się przede wszystkim - Liss jako Siczka.
Obserwujemy go od czasów zachłyśnięcia się Sex Pistols (upierdliwie często grają w filmie "Anarchy in the U.K.", jakby nie wystarczyło budżetu na licencję czegoś innego), przez pierwszą, zakończoną tragedią miłość, założenie zespołu, pierwsze koncerty, wewnętrzne tarcia, na wyjściu z wojska przez Siczkę kończąc. Początek naprawdę sprawia wrażenie skrótu szczenięcych lat głównego bohatera. Nawet tak ważny moment, jak śmierć Kasi (Iga Szubelak) potraktowany został jak punkt do odhaczenia - zaczęli się spotykać, dał jej buziaka, poszła i natychmiast wpadła pod koła ciężarówki. Dwie łzy na zbliżeniu na twarz aktora stojącego na cmentarzu i wątek zamknięty. I tak tu wygląda z grubsza wszystko. Rzeczy dzieją się nagle i często bez żadnej fabularnej podkładki. Chłopaki nagle zaczynają się kłócić i odchodzić z zespołu, a widz drapie się po głowie, bo przecież przed chwilą święcili pierwsze sukcesy - gdzie jakaś tkanka łączna między tymi dwoma faktami?
Idź pod prąd (2024) - recenzja, opinia o filmie [TVP]. Bo wyżej dupy nie podskoczysz
Podobnie wygląda sprawa z dopisanym przez scenarzystów wątkiem jednego kapitana SB, niejakiego Majaka (Piotr Głowacki), który nie dość, że po prostu nie może znieść całej tej subkultury kwitnącej pod jego nosem, to jeszcze jego córka jest absolutnie zafascynowana KSU i mimo ledwie czternastu lat na liczniku, absolutnie zakochała się w chlejącym i, za przeproszeniem, ruchającym co popadnie Siczce. Jak łatwo się domyślić, pan kapitan nie jest fanem Olejarczyka i regularnie na przestrzeni całego filmu uprzykrza mu życie. Z czasem jednak jego miłość do PRL zaczyna słabnąć, a w finałowej scenie filmu nawet stoi w dzisiejszych czasach na koncercie KSU z wnukiem. Nie wiem, czy filmowcy chcieli jego osobą pokazać zmieniające się nastroje polityczne czy jaki był ich cel, ale w każdym razie nie wyszło. Majak raz nienawidzi KSU, aby zaraz pozwalać im organizować koncert, po czym znowu wywozi młodego muzyka do lasu, żeby spałować go niemal na śmierć i kilka scen później znowu życzy mu powodzenia. Nie ma w tym ładu ani składu, a jedynie od czasu do czasu wyłoni się jakaś bardziej lub mniej humorystyczna scena.
Dwoma elementami, którymi film może się naprawdę pochwalić, są natomiast zdjęcia i proces powstawania muzyki. Artur Żurawski regularnie bawi się ruchem kamery, czego przedsmak daje już na samym początku, kiedy po serii ekstremalnych zbliżeń na chłopaków wbijających sobie samodzielnie kolczyki i agrafki w różne miejsca na twarzy, ekipa rusza na miasto. Idą w szeregu, w lekko zwolnionym tempie, w tle przygrywa Sex Pistols, ludzie schodzą im z drogi i... Stop! Koniec marszu, bo przez ulicę przejeżdża koń z wozem - idealne zderzenie z polską rzeczywistością lat siedemdziesiątych. Później oglądać możemy jeszcze bardzo ciepło, nostalgicznie i nastrojowo doświetlone sale prób czy szaloną jazdę pociągiem do Kołobrzegu, ale najbardziej do gustu przypadły mi ruchome przejścia między ujęciami, kiedy statyczna dotąd kamera robi nagle ostry ruch i wjeżdża na przykład w bęben podczas próby, aby zaraz odbić się od niego i pokazać koncert. Wszystko to oczywiście zmontowane pod rytm muzyki KSU. Sale prób (bo kilka ich było) w ogóle są w moim mniemaniu miejscem akcji wszystkich najlepszych scen w filmie - tych, podczas których powstaje muzyka. Najpierw kompletna kakofonia, bo nikt przecież nie potrafi grać, później jakieś pierwsze riffy, do których reszta próbuje się dostosować, eksperymenty z różnymi instrumentami, aż w końcu, bardzo stopniowo, z tego hałasu zaczynają wybrzmiewać znajome dźwięki. Nie wiem czy widziałem kiedyś w filmie tak ciekawie pokazany proces twórczy.
Obiecywałem sobie po "Idź pod prąd" całkiem sporo. KSU było istotnym elementem kształtującym mój gust muzyczny w szkole średniej i do dziś podchodzę do ich kawałków z solidną dozą nostalgii. I tak jak da się z tego filmu czerpać przyjemność, bo aktorzy dają radę i zdjęcia i muzyka robią klimat, tak ostatecznie, jako fabuła jest on boleśnie nijaki, napędzany jedynie charyzmą głównych bohaterów. Ani nie pokazuje młodzieńczego buntu ani nie potrafi sprawić, żebyśmy sympatyzowali z postaciami ani nie podkreśla działalności zespołu w żaden ambitny sposób - nie ma tu puenty ani niczego. Film kończy się i tyle. Można się rozejść.
Atuty
- Bardzo dobry Liss i reszta chłopaków;
- Ładne zdjęcia;
- Interesująco pokazany proces powstawania muzyki;
- Aktorzy sami śpiewają wszystkie kawałki i wychodzi im to bardzo solidnie;
- Parę razy można się zaśmiać.
Wady
- Skacze od sceny do sceny, od wydarzenia do wydarzenia, jakby był skrótem, a nie biografią;
- Nieistniejąca warstwa emocjonalna;
- Byle jak pokazany kontrast między punktami, a PRL;
- Chaotycznie rozpisany wątek kapitana Majaka;
- Okrutnie byle jakie zakończenie.
Niesiony wspomnieniami i nostalgią, kupiłem sobie wczoraj jabola do filmu. I choć dawne czasy na moment ożyły w mojej głowie, to ostatecznie był to parszywy, nijaki napój. Nie warto było. True story. I przy okazji idealna paralela moich odczuć co do "Idź pod prąd".
Przeczytaj również
Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych