Reklama
Flint: Treasure of Oblivion — recenzja gry. Piracka przygoda do zapomnienia

Flint: Treasure of Oblivion — recenzja gry. Piracka przygoda do zapomnienia

Paweł Musiolik | 16.12, 09:00

Lata posuchy w świecie komputerowych RPG-ów to czasy tak odległe, że niektórzy mogą ich po prostu już nie pamiętać. Żyjemy w świecie, w którym trzecia odsłona Wrót Baldura zgarnęła multum nagród za najlepszy tytuł minionego roku i co ważne, masa osób nadal zagrywa się w produkcję Lariana. Mniejsze studia chciałyby mieć swoje pięć minut chwały, więc nie dziwi mnie, że jak grzyby po deszczu na rynek trafiają średniobudżetowe tytuły od debiutanckich studiów.

Flint: Treasure of Oblivion od francuskiego studia Savage Level wybrało sobie dosyć dogodny termin na premierę — krótko przed świętami. Konkurencji niewiele, więc dużo łatwiej o naszą uwagę, prawda? Niestety dla twórców, ich gra tylko dobrze zapowiadała się tylko na papierze. W teorii to RPG, który elementów tego gatunku ma niewiele. Całości bliżej do interaktywnej opowieści, o której zapomnimy na drugi dzień.

Dalsza część tekstu pod wideo

Piracki RPG? Dobra przynęta

Flint Treasure of Oblivion #1

Doceniam, że deweloperzy nie zdecydowali się na kolejny, oklepany do granic możliwości typowy świat fantasy. Pirackich RPG-ów z izometrycznym rzutem nie mamy aż tak dużo. Jasne, jest Pillars of Eternity 2: Deadfire, które mimo niesamowitej jakości przeszło kompletnie bez echa. Więc w tym aspekcie Flint: Treasure of Oblivion zdecydowanie wyróżnia się ona tle konkurencji. I niestety, szkoda, że na tym się po prostu kończy, bo to, co na papierze może kogoś zainteresować, w realizacji wypada nadzwyczajnie płytko. Tak, jakby ktoś po prostu jako pełną grę sprzedał prototyp z pierwszym aktem.

Początek gry zapowiada nam piracką przygodę pełną piersią. Gra inspirowana jest Wyspą skarbów autorstwa R. L. Stevensona, więc fani pirackich przygód mogą złapać za haczyk. Główny bohater, piracki Kapitan Flint swoją historię rozpoczyna w momencie dryfowania na deskach rozbitego statku. Gdy wydaje się, że posunięty do kanibalizmu zaprzeczy swojej ludzkiej naturze, zostaje uratowany przez francuską flotę i wtrącony do więzienia. Zgodnie z niepisanymi zasadami pirackiej przygody, dowiadujemy się o niesamowitym skarbie, zwiewamy z więzienia i lecimy montować ekipę, z którą wypłyniemy na morze. I do tej pory, mniej więcej przez pierwsze 2-3 godziny gry wszystko ma ręce i nogi. Szukanie ludzi na łajbę było ku mojemu zaskoczeniu, najbardziej RPG-ową rzeczą w tej grze. Wielu ludzi możemy pominąć, wybranie złej odpowiedzi poskutkuje tutaj rozejściem się bez możliwości wczytania zapisu, gdyż… nie mamy opcji wyboru slotu i gra zapisuje całość w jednym miejscu.

I mimo początkowego zaskoczenia, przyjąłem taką konwencję z lekkim, acz przyjemnym zaskoczeniem. Szkoda tylko, że to wrażenie szybko się ulotniło, gdy każda kolejna godzina gry uświadczała mnie, że Flint: Treasure of Oblivion niewiele ma wspólnego ze swobodą gatunkową. Cała historia idzie jak po sznurku. Obietnica pirackiej przygody, poszukiwania skarbów i dbania o załogę zakończyła się błyskawicznie podczas przewijania kolejnych dialogów prowadzących z aktu do aktu. Całość wygląda niczym interaktywna opowiastka przeplatana walkami, po których mamy czasami moment ważnego wyboru fabularnego naznaczonego rzutem kością (po co? By było bardziej RPG-owo, chyba). Więc wszystkie nadzieje, które ktokolwiek mógł żywić względem tej produkcji, szybko zostają rozwiane.

To pełniak? Wygląda jak Wczesny dostęp

Flint Treasure of Oblivion #2

Zasadniczym i największym zarzutem, jaki wysunę w kierunku Flint: Treasure of Oblivion, jest poczucie niedokończenia praktycznie każdego aspektu gry. O historii już wspominałem. Całość zajmie nam maksymalnie z 10-12 godzin, pozostawi po sobie ogromne poczucie zawodu, którego posmaku nie jest w stanie zmyć sama rozgrywka, gdyż w niej także czegoś brakuje. 

Z licznych obietnic na papierze, momentalnie kupił mnie system rozwoju postaci, który obiecywał unikatowe podejście do tego aspektu. Zamiast zdobywać punkty doświadczenia za zabijanie wrogów i wykonywanie misji (których de facto tutaj nie ma), wpadają nam one na konto za rozdzielanie zdobytych łupów między naszych kamratów. Musimy więc zdecydować, czy złoto wydamy na zasoby i przedmioty, czy oddamy je naszej załodze, by ta mogła wskoczyć poziom wyżej. I patrząc na to szerzej, to faktycznie działa, tylko… jest mocno niedogotowane. Postacie mogą wskoczyć maksymalnie na trzeci poziom, ich rozwój jest mocno ograniczony, dodatkowo zachwiany balansem, który mocno nakierowuje nas na ulepszanie siły kostki rzutu.

Co do samego złota. Zanim zacząłem zabawę z kapitanem Flintem, widziałem oczyma wyobraźni rozgrywkę, w której wraz z piracką ekipą szukam skarbów, łupię inne statki i wzbogacam sakwy niezliczonym złotem. Cóż, twórcy nie nadążyli za wyobraźnią. Złoto dostajemy po walkach pchających fabułę do przodu, czasami uda nam się otworzyć skrzynię, gdzie znajdziemy trochę złotych monet. Poza tym nic więcej dla nas nie przygotowano. Zero abordażu, bez szukania zaginionych skrzyń ze złotem. Nic. Pomysł dobry, jednak wykonany z absolutnym minimum, za którym dodatkowo nie idzie nic więcej. Ciągłe poczucie niedokończonej gry sprawia, że zabawa z Flint: Treasure of Oblivion po prostu szybko zaczyna nudzić i człowiek walczy sam ze sobą, by tytuł ukończyć.

Walka? Jedyny jaśniejący punkt programu

Flint Treasure of Oblivion #3

Na tle całości całkiem pozytywnie wypada aspekt starć. Niektóre z nich są bardzo krótkie i zajmują nam maksymalnie parę minut. Na inne musimy poświęcić czasami nawet kilkadziesiąt minut. O mniejszych potyczkach szybko zapomnimy, większe starcie pozostaną z nami nieco dłużej z uwagi na dosyć otwartą strukturę w porównaniu do reszty gry. Walki obserwujemy z izometrycznego rzutu i każdy z bohaterów dysponuje przynajmniej dwoma punktami akcji, które możemy wykorzystać do przemieszczenia się lub ataku. 

By odpowiednio zbalansować siłę broni palnej, nałożono na nią dodatkową karę w postaci wymogu przeładowania po jednorazowym strzale, poświęcając całą turę na przeładowanie. Zmusza to często to poświęcenia siły ognia na rzecz sprytu, który gra premiuje. Poruszając się po polu walki, możemy przykładowo pchnąć wroga, by ten uderzył o ścianę i upadł oszołomiony, lub po prostu zrzucić go do dziury, pozbywając bez większego wysiłku. Oczywiście nie jest to łatwe, gdyż o powodzeniu każdego ruchu decyduje rzut kośćmi, a te podatne są na modyfikatory, statystyki naszej postaci i poziom trudności wroga. Jeśli posiadamy odpowiedni artefakt, rzut można powtórzyć, jednak lepiej je odkładać na czas eksploracji i starcia najwyżej powtarzać (tak, w całości) od początku. Jak wspomniałem w nagłówku, walka jest chyba jedynym  sensownie wykonanym aspektem tej produkcji. Szału nie robi, zwłaszcza na tle konkurencji, jednak jeśli miałbym już za cokolwiek pochwalić twórców Flint: Treasure of Oblivion, to właśnie za to.

Bo na pewno nie za eksplorację, która w większości polega na bieganiu po lokacjach i rozmawianiu z wybranymi NPC-ami. Dodatkowo często bawimy się w śmieciarza, przeszukując sterty przedmiotów, licząc, że któryś z przedmiotów nam się przyda. Wciskałem więc jak ten głupi X na kontrolerze, zbierając śmieci i pchając grę fabularnie przed siebie. Zerkając na zegarek i zgadując, kiedy moja przygoda z Flint: Treasure of Oblivion się zakończy.

Zmarnowany potencjał, nic więcej

Flint: Treasure of Oblivion miało szansę stać się małą produkcją, która gdzieś znajdzie sobie niszę w postaci fanów pirackich RPG-ów, którzy poza wymienionym na początku Pillars of Eternity 2, muszą sięgać po starocie pokroju Risena. Potencjał wzorowo zmarnowano, wypuszczając grę, przy której non stop zadawałem sobie w myślach pytanie, czy to aby na pewno ukończona produkcja? Obawiałem się, że braknie mi czasu na zrecenzowanie, a całość pękła w trzy, niezbyt obfite wieczory spędzone przy konsoli.

Niemniej, mogłem się tego spodziewać, widząc, że za wydanie tego odpowiada Microids niemający w swoim portfolio zbyt wielu imponujących gier. No ale, przynajmniej są polskie napisy, a sama gra jakoś technicznie nie jest niedopieszczona. Jednak żebym miał ją komukolwiek polecić? Broń boże…

Ocena - recenzja gry Flint: Treasure of Oblivion

Atuty

  • System walki zrobiony z pomysłem i ku mojemu zaskoczeniu, nawet przyjemny
  • Nie wiem no, polskie napisy, które nie są zawsze oczywistością?

Wady

  • Całość ciągle sprawia wrażenie niedokończonej gry
  • Historia idzie jak po sznurku, zero rozgałęzień
  • Rozwój postaci, choć z pomysłem, to jednak maksymalnie ograniczony
  • Niewykorzystany potencjał pirackiego świata

Dzień po ukończeniu gry nie pamiętałem, o czym ona w ogóle była. To powinno być idealne podsumowanie RPG-owej przygody o tytule Flint: Treasure of Oblivion.
Graliśmy na: PS5

Paweł Musiolik Strona autora
cropper