Dynasty Warriors: Origins — recenzja gry. Powrót na stare, ładniejsze śmieci

Dynasty Warriors: Origins — recenzja gry. Powrót na stare, ładniejsze śmieci

Paweł Musiolik | Wczoraj, 12:00

Promując Dynasty Warriors: Origins, Koei Tecmo informowało graczy wprost, że mamy do czynienia z miękkim restartem serii, który jednocześnie nie wyklucza powstanie dziesiątej, pełnoprawnej odsłony. Uznano jednak, że wejście w nową generację musi zostać zrobione w inny sposób niż do tej pory. Efekt? Pożegnaliśmy otwarty świat, odmłodzono większość generałów, a nam w ręce wrzucono zupełnie nową, fikcyjną postać, z którą rzekomo mamy się lepiej identyfikować. Czy tak faktycznie jest? Z mojej perspektywy nie ma to większego znaczenia, gdyż w Musou nie gram dla fabuły. Nie ma więc dla mnie znaczenia, czy tysiące żołnierzy ginie z ręki Cao Cao, Liu Beia, Lu Bu czy kogoś stworzonego na potrzeby tej odsłony. Dlatego też nie narzekam, że nie udostępniono nam kreatora postaci, by stworzyć własnego herosa.

Miękki reset w Dynasty Warriors: Origins nie oznacza zmian w zakresie opowiadanej historii. Przywitajcie się więc kolejny raz z okresem Trzech Królestw i czasach pełnych konfliktów, rozpoczętych przez powstanie Żółtych Turbanów. Tym razem jednak fabuła kończy się znacznie wcześniej, aniżeli miało to miejsce w starszych odsłonach. Ostatnim starciem jest Bitwa o Chibi. Jaka w tym wszystkim rola naszego bohatera? Należąc do tajemniczej organizacji (dlatego oczywiście nie ma o niej nic w annałach historii), musi zadbać, by w Chinach panował balans i żadna z sił politycznych, nie stała się zbyt silna. Wiecie co? To na dłuższą metę i tak jest nieistotne. Historię opisaną w Opowieści o Trzech Królestwach zna każdy fan tej serii na wylot. Co z tymi, dla których Dynasty Warriors: Origins będzie pierwszym kontaktem z serią? Omega Force w tej odsłonie podeszło poważniej do przedstawionej historii, dostajemy więcej scenek przerywnikowych. Dużo więcej także scenek przedstawiających rozwijające się między bohaterem a pozostałymi generałami relacje. W ostatecznym rozrachunku fabularnie dostajemy ponownie to samo, choć podane lepiej i z widocznie wyższym budżetem.

Dalsza część tekstu pod wideo

Dynasty Warriors: Origins #1

Rozgrywka? Najlepsza w serii

Mimo że deweloperzy wyraźnie zaznaczają, że to nie jest pełnoprawna, dziesiąta odsłona, to oceniając Dynasty Warriors: Origins wyłącznie pod aspektem rozgrywki, bez dwóch zdań możemy ją tak traktować. Największa zmiana? Rezygnacja z otwartego świata, który w połączeniu z wieloma błędami i fatalnym designem lokacji pogrążył Dynasty Warriors 9. Nie wrócono jednak to starych, typowo korytarzowych lokacji dzielonych na kwadraty przeplatane wąskimi ścieżkami (choć parę map w tym stylu się uchowało). Zamiast tego dostaliśmy lokacje w starym stylu, jednak dużo obszerniejsze, z większą swobodą tego, jak podejdziemy do celu misji.

Choć pseudo otwarty świat pozostał w formie makiety, po której poruszamy się, zanim zdecydujemy podjąć się misję. Na niej pojawiają się także poboczne aktywności w formie krótkich starć, mające wypełnić nam czas pomiędzy pchaniem fabuły przed siebie. Rozwiązanie przydatne, gdy chcemy sobie potestować mniej używanie bronie. W nim umieszczono także parę zasobów, które możemy zebrać, a które przydatne są do rozwijania naszego bohatera.

Omega Force chwaliło się przed premierą, że w trakcie starć ogromny wpływ na zachowanie jednostek sterowanych przez sztuczną inteligencję będzie miało morale i odwaga. I tak faktycznie jest. Gdy armia ma niskie morale, jest paraliżowana i przez chwilę zamiera w bezruchu, by później uciec w popłochu. Spada także poziom życia jednostek. Gdy odwaga leci w dół, towarzyszące nam (lub przeciwnikowi) jednostki, po prostu nie atakują i często chowają się za plecami generała. Z drugiej strony, gdy ich morale jest wysoko, a poziom odwagi szczytuje, ich ataki są zażarte i rzadko kiedy dają nam dojść w ogóle do głosu. 

Dynasty Warriors: Origins #2

Starcia zaprojektowano tak, by gracz chciał polegać na pomocy zaprzyjaźnionych generałach. Ich wpływ na pole walki jest znaczące i oczywiście można je kompletnie zignorować i samemu ruszyć na gigantyczną armię przeciwnika. Taka taktyka ma jedynie sens na niższych poziomach trudności. Gdy włączymy któryś z dwóch najwyższych, to nasz tyłek zostanie brutalnie skopany. I nawet implementacja opcji restartu potyczki od wybranego punktu kontrolnego nie zmniejsza brutalności wyższych poziomów trudności, które kuszą lepszymi nagrodami za rozgrywane misje.

Oczywiście by nadążyć za rosnącym poziomem trudności w dalszych misjach, nasz bohater rozwija się w iście RPG-owy, choć liniowy sposób. Za pokonywanie wrogich generałów otrzymujemy punkty umiejętności, podobnie jak za wykonywanie pobocznych zadań pokroju „pokonaj 500 wrogów za pomocą ataku Musou” czy „wykonaj perfekcyjny unik 5 razy”. Otrzymujemy je od zaprzyjaźnionych postaci, choć w wielu przypadkach będziemy wpierw musieli rozwinąć znajomość z nimi. Oczywiście rozwój naszego bohatera to jedno, drugie to dostępny oręż, który może mieć przypisane różne umiejętności pasywne oraz specjalne ataki, które możemy odblokować przy rozwijaniu biegłości korzystania z broni.

Dynasty Warriors: Origins #3

Nie ma róży bez kolców?

W Dynasty Warriors: Origins grało mi się wyjątkowo dobrze, chyba najlepiej ze wszystkich gier i spin-offów serii, tak ciężko nie zauważyć, że w niektórych aspektach gra zrobiła jednak krok wstecz. Wspomniałem na początku, że fabularnie produkcja kończy się wcześniej, niż poprzedniczki. I to przekłada się bezpośrednio na liczbę dostępnych misji. Luki starają się łatać poboczne starcia zlecane przez sympatyzujących z nami generałów i losowe, ciągle odnawiające się krótkie potyczki. Z tego też powodu czas potrzebny do zaliczenia fabuły będzie krótszy, podobnie jak wymaksowanie całej produkcji, włącznie ze sprawdzeniem każdej ze ścieżek fabularnej (a możliwość rozgrywania innych odnóg otrzymujemy po jednorazowym ukończeniu całej produkcji, nie tracąc wcześniejszych postępów).

Zmniejszyła się także różnorodność dostępnych broni, a nie każdemu przypadnie do gustu fakt, że gramy stworzonym przez Koei Tecmo bohaterem, nie mając dostępu do znanych nam twarzy. Nawet jeśli powtarzamy misję lub korzystamy z opcji ponownego rozgrywania starć, by uzyskać inną ścieżkę fabularną, nadal jesteśmy przywiązani do naszego herosa.

Z drugiej strony gra mocno zyskała na oprawie wizualnej i tym, jak dobrze działa. Udostępniono nam dwa tryby graficzne i niezależnie od wyboru, nie zdarzyło mi się, by gra mocno chrupała. Nawet przy największych zadymach udaje się jej trzymać stały klatkarz. Wprawne oko zauważy też, że fale zwykłych żołdaków wyglądając sto razy lepiej, niż w tej serii bywało. Wreszcie Dynasty Warriors nie wygląda jak gra sprzed dwóch generacji. Udźwiękowienie, zwłaszcza ścieżka dźwiękowa nadal stoi na wysokim poziomie i dynamiczne kawałki podnoszą adrenalinę podczas starć.

Powrót do formy

Ostatecznie, jeśli ktoś miał obawy o stan serii po bardzo średnim Dynasty Warriors 9, to ekipa Omega Force pokazała, że potrafi wyciągać wnioski z wcześniejszych porażek. Dynasty Warriors: Origins robi w pewnych aspektach krok w tył, by chwilę później zrobić dwa przed siebie. Fani serii będą zadowoleni i spędzą z tym tytułem przynajmniej kilkadziesiąt owocnych godzin. A jest spora szansa, że dzięki znacznie lepszej oprawie wizualnej i zmianom QOL (zmiana broni podczas starć, ładowanie starcia z wybranego punktu kontrolnego po porażce) marka przyciągnie do siebie nowych graczy, którzy być może wcześniej zagrywali się w któregoś ze spin-offa. Co mogę więcej powiedzieć. Koei Tecmo zafundowało fanom miły początek roku.

Ocena - recenzja gry Dynasty Warriors: Origins

Atuty

  • Rezygnacja z otwartego świata wyszła grze na dobre
  • Usprawnienia w systemie walki wypadły pozytywnie
  • Największe starcia robią ogromne wrażenie
  • Mocniejszy nacisk na przedstawienie historii pociągnął za sobą usprawnienia reżyserskie i wizualne
  • Prostota rozgrywki wciąga i nie pozwala oderwać się od konsoli

Wady

  • Gra ma mniej zawartości niż poprzedniczki (mniej misji, mniej broni)
  • Główny bohater jest absolutnie nijaki wbrew temu, co chcieli osiągnąć twórcy

Omega Force pokazało, że nadal potrafi robić dobre gry musou niebędące na licencji lub czyimś zleceniu. Miękki (i chyba chwilowy) restart serii wypadł wyjątkowo dobrze.
Graliśmy na: PS5

Paweł Musiolik Strona autora
cropper