Wolf Man (2025) – recenzja filmu [UIP]. Paskudny przypadek wilkołaczycy zakaźliwej

Wolf Man (2025) – recenzja, opinia o filmie [UIP]. Paskudny przypadek wilkołaczycy zakaźliwej

Piotrek Kamiński | Wczoraj, 22:38

Blake Lovell ma wrażenie, że jego rodzina zaczyna się rozpadać. Postanawia więc zabrać ich do górskiej chatki swojego ojca, który zaginął jakiś czas temu. Po drodze zostają jednak zaatakowani przez dziwne stworzenie, przypominające z jednej strony leśne zwierzę, z drugiej człowieka. Udaje im się znaleźć schronienie, lecz nie zanim Blake został zraniony...

Zazwyczaj bardzo lubię pomysły Leigh Whannella. Od mocnego debiutu w postaci pierwszej „Piły”, przez „Naznaczonego”, na bardzo przyjemnych „Upgrade” i „Niewidzialnym człowieku” kończąc. Psia mać! Nawet absolutnie głupkowata „Szkolna zaraza” miała swój urok. Facet czuje klimat. Jego scenariusze nie są może przesadnie wybitne, oscarowe, często bazując na już istniejących pomysłach, ale jest w nich zawsze na tyle mięska, że jest się w co wgryźć. No... zazwyczaj.

Dalsza część tekstu pod wideo

Jego „Wolf Man” również nie jest do końca oryginalnym dziełem. Z bardziej oczywistych inspiracji mamy sam fakt, że jest to po prostu nowa wersja klasycznej postaci z filmów Universala sprzed już blisko stulecia. Ale sam autor filmu przyznaje w wywiadach, że tym, co naprawdę go natchnęło, była „Mucha” Cronnenberga. Zafascynowała go powolna transformacja w potwora i związana z tym tragedia człowieka, którego ciało zaczyna obracać się przeciwko niemu. Do tego dorzucił odrobinę realizmu, zaczerpniętego z sytuacji swojego przyjaciela, na którego powolną degenerację i ostatecznie śmierć z powodu stwardnienia bocznego musiał patrzeć. Sprawiło to, że dostaliśmy ciekawe spojrzenie na postać wilkołaka, którego stan przedstawiony jest jak choroba terminalna, stopniowo pożerająca cię od wewnątrz, której jesteś świadom, a z którą nic nie możesz zrobić.

Wolf Man (2025) – recenzja, opinia o filmie [UIP]. Czasami aż ciężko patrzeć, ale to dobrze

Zaczyna się

I choroba ta jest zdecydowanie najbardziej porywającym elementem całego filmu. Przez dobrych 60 minut obserwujemy powolną przemianę człowieka, któremu nade wszystko zależy na swojej jedynej córeczce, w monstrum stanowiące dla niej bezpośrednie zagrożenie. Whannell i ekipa poszli w praktyczne efekty specjalne, dzięki czemu nie ma mowy o sztucznocie i tanim CGI, choć z drugiej strony, oznacza to też, że tutejszy wilkołak musi być, nawet po całkowitej przemianie, raczej ludzki w kształcie. Podejrzewam, że nie każdemu się taki lekko tylko „przearanżowany” potwór spodoba, choć osobiście bardzo mi jego wygląd podszedł. Nie wchodząc w zbyt wielkie szczegóły, skojarzył mi się lekko z wendigo z „Until Dawn”. Co ciekawe, drugi egzemplarz, choć zbudowany na tej samej zasadzie, jest przyjemnie inny, dzięki czemu nie ma się uczucia powtarzalności. Christopher Abbott pierwszorzędnie wykorzystał ból i irytację związaną z dźwiganiem na sobie niewygodnego, aplikowanego ileś godzin makijaży, przekuwając je we wściekłość, ból i uczucie kompletnej beznadziei, które z każdą kolejną minutą coraz wyraźniej wyczytać można w jego oczach.

Powiedziałbym, że cała warstwa wizualna filmu robi piorunująco dobre wrażenie. Ciemne, często skąpane w gęstym, nieprzeniknionym mroku scenerie pozwalają pięknie ukryć czające się w cieniach potwory, a i stanowią niesamowity kontrast dla scen oglądanych z perspektywy wilkołaka, kiedy kamera „przepływa” znad żony Blake'a, Charlotte (Julia Garner) na niego samego, a świat nagle staje się blado-błękitno jasny, oczy ludzi świecą się, jakby były mini latarkami, a nawet najmniejsze dźwięki stają się głośne i wyraźne. Fantastyczny efekt, który ponoć udało się uzyskać w kamerze, na żywo zmieniając oświetlenie w trakcie ruchu kamery. Oczywiście efekt został odpowiednio wzmocniony efektami generowanymi komputerowo, bo jak inaczej, lecz nie przeszkadzają one w żaden sposób. Czysto technicznie jest to bardzo imponujący, świetnie zrobiony film i szczerze polecam seans wszystkim fanatykom tego typu tematów.

Wolf Man (2025) – recenzja, opinia o filmie [UIP]. Fabuła zaginęła gdzieś w lesie

Atak

Tak naprawdę, mam z nowym projektem Whannella tylko jeden, ale za to szalenie duży problem: jest nudny. Nie dlatego, że nic się w nim nie dzieje, ale generalnie to, co dostajemy jest z jednej strony cholernie przewidywalne (gwarantuję ci, że nie zaskoczy cię absolutnie żaden element fabuły), rozwleczone do granic przyzwoitości i pozbawione jakoś mocniej, lepiej nakreślonej narracji, celu, finałowego katharsis. W gruncie rzeczy, cała fabuła tego filmu, to: rodzina jedzie w góry, zostaje zaatakowana, broni się. Tyle. Rozumiem, że pod tym względem autor filmu mógł chcieć oddać jeszcze jeden hołd klasyce, bo przecież czym jest taka na przykład „Noc żywych trupów” Romero, jak nie właśnie takim prostym filmem o przetrwaniu. Z drugiej strony, klasyczny „Wolfman” z 1941 roku miał zdecydowanie więcej fabuły, niż ta nowa wersja.

Nie chodzi nawet o to, że film ma zbyt prostą intrygę, ale też to, jak stara się ją podkreślić poprzez dodatkowe wątki i postacie. Na dzień dobry dostajemy scenę w której młody Blake i jego tata (Sam Jaeger) polują wspólnie w tym samym lesie, z której ostatecznie niewiele wynika – jest jedynie podwaliną pod jeden zwrot akcji. Kiedy później cała rodzina jedzie do domku w lesie, spotykają syna dawnego znajomego, niejakiego Dereka (Benedict Hardie), ale i jego wątek nie zmierza do niczego produktywnego, tworząc tak naprawdę więcej problemów ze scenariuszem niż rozwiązując, bo głupota najpierw Charlotte, a później samego Dereka w tej scenie przekracza wszelkie normy. Kilkukrotnie. I na deser – kilka razy w ciągu filmu widzimy tę taką uroczą zabawę ojca z córką, gdzie ona kładzie mu rękę na czole i „czyta mu w myślach”. Zaczynasz sobie układać w głowie jak ważny będzie to ostatecznie szczegół, po czym... do niczego ten wątek nie zmierza. Jak wszystkie pozostałe. Miałkość tej historii wręcz trochę boli. Jakby cała uwaga poszła w wiarygodne rozpisanie pana wilka i na sensowną intrygę zabrakło już czasu albo chęci.

Niezwykle ciężko mi jest ocenić tego nowego „Wolf Mana”. Z jednej strony jest to absolutnie imponujące dzieło na poziomie technicznym – z pięknymi zdjęciami, ciekawie pokazaną przemianą w wilkołaka, świetnymi kostiumami i paroma pełnymi napięcia scenami. Z drugiej natomiast nie mogę pozbyć się wrażenia, że to 100 minutowy pokaz koncepcji, który nigdy nie miał być pełnym filmem, ale jakimś cudem został wypuszczony do kin. Postacie są płaskie i jest ich tyle co nic, fabuła to jeden banał na drugim, w dodatku traktująca widza jak kretyna, któremu wszystko trzeba mówić wprost, bo sam się przecież nie domyśli. Oczy miałem otwarte szeroko, by chłonąć każdy detal pięknie przygotowanego obrazu, ale i tak wynudziłem się okropnie. Wielka szkoda.

Atuty

  • Proces przemiany;
  • Wilkołactwo jako śmiertelna choroba zakaźna;
  • Piękne zdjęcia;
  • Przejścia między perspektywą wilkołaka i ludzi.

Wady

  • Kiepsko nakreślone postacie;
  • Przewidywalna, rozwleczona, nudna fabuła;
  • Postaciom zdarza się zachowywać po prostu dziwnie i bezsensownie.

„Wolf Man” to szalenie ciekawe, świeże spojrzenie na kultową postać, ubrane w piękne szaty, ale fabularnie kompletnie nijakie, nudne i przewidywalne. Polecam obejrzeć wyłącznie dla warstwy wizualnej. Najlepiej w streamingu, bo w ciemnej sali kinowej można zbyt łatwo zasnąć.

5,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper