Reklama
The Falconeer – recenzja gry. Prosta, ładna i przyjemna?

The Falconeer – recenzja gry. Prosta, ładna i przyjemna?

Maciej Zabłocki | 25.11.2020, 20:30

Większość materiałów reklamowych i prezentacji gier na nowe Xboxy pokazywało produkcje z głośnymi i znanymi tytułami. Takie Gearsy, Forza czy Assassin's Creed przyćmiły nieco malutkiego The Falconeera. To całkiem udana produkcja dla młodszych graczy, w dodatku stworzona w dużej mierze tylko przez jedną osobę – Tomasa Salę. Robi wrażenie? Zapraszam do recenzji. 

Latający, wielki sokół z dosiadającym go wojownikiem z pewnością nie był głównym tytułem startowym, który braliście pod uwagę przy okazji premiery konsol nowej generacji od Microsoftu. Najgorsze, że nie trafił też do usługi Game Pass w której, patrząc na profil gry, mógłby się idealnie odnaleźć. Jest to oddzielna, mała produkcja, którą możemy dzisiaj kupić za 149 zł w edycji Day One. Wspiera oczywiście Smart Delivery, dlatego jeśli macie jeszcze Xboxa One i chcielibyście w przyszłości zagrać na Xbox Series X/S to otrzymacie stosowny pakiet ulepszeń graficznych całkowicie za darmo. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Muszę przyznać, że The Falconeer ma w sobie coś niezwykłego. Z jednej strony latam przecież wielkim ptakiem, z drugiej natomiast ten bezkres oceanu i pojawiające się co jakiś czas wyspy na horyzoncie dosłownie urzekają nas swoim designem – nie są piękne technicznie, bo to jednak dość prosta graficznie produkcja, ale mają w sobie pewien mistyczny urok. Cała grafika robi wrażenie klimatycznej i mrocznej, a latanie nad ogromną, wzburzoną wodą było dla mnie początkowo szalenie immersyjne. Potrafiło przywołać przeróżne fragmenty z wielu gier czy filmów które oglądałem jako dziecko, a duża w tym zasługa palety barwnej i plastycznej, bardzo przyjemnej w odbiorze grafiki.

Fabuła w The Falconeer praktycznie nie istnieje

The Falconeer – recenzja gry. Prosta, ładna i przyjemna?

Dla mnie recenzowany The Falconeer to taki tytuł przypominający nieco małą, ale niebezpiecznie wciągającą grę Airfix Dogfighter. Lataliśmy tam samolocikami zabawkami i walczyliśmy z siłami wroga, a wszystko to w otoczeniu domu i ogrodu. Produkcja była dość wymagająca, ale po udanym przebiegu misji wynagradzała gracza tabelą wyników oraz satysfakcjonującymi bonusami. W The Falconeer jest nieco inaczej, ale mam wrażenie, że to taka gra, przy której wspaniale będą się bawić przede wszystkim starsze dzieci. Zacznijmy od omówienia fabuły albo bardziej historii, która jest tutaj… jedynie dodatkiem do głównej mechaniki zabawy.

Cała akcja rozgrywa się w mitycznej krainie zwanej Wielkim Ursee, w której spotkamy wiele różnych frakcji oraz dwie, zupełnie skrajne społeczności – obrzydliwie bogatych i przejmująco biednych postaci. Cały świat pogrążył się w bezkresnym oceanie, dlatego dostęp do podstawowych nawet surowców jest bardzo pożądany. Takie materiały jak drewno czy metal do budowy kolejnych konstrukcji są dosłownie na wagę złota. Tytułowy The Falconeer to wyszkolony wojownik, który posługuje się gigantycznym sokołem zarówno do walki jak i przemierzania kolejnych lokacji. W Ursee spotkamy wiele różnych klanów, które przejęły jakąś część lądu pozostałego jeszcze na powierzchni wody. Nie mamy tutaj jedynej i słusznej ścieżki rozpędzającej fabułę (bo tej de facto w ogóle nie ma) – to od nas zależy do kogo najpierw dołączymy i czyje przekonania będą nam bliższe.

Dialogi i kolejne cele misji (a także komentarze dot. walki) prezentowane są w formie monologów wygłaszanych przez postacie, których obraz możemy podejrzeć w prawym lub lewym, górnym rogu ekranu. Nie były specjalnie wciągające i po pewnym czasie miałem ich dosyć. Co gorsza, większość misji tak naprawdę polega na tym samym schemacie – lecimy, strzelamy, wygrywamy i wracamy do człowieka, od którego przyjęliśmy zlecenie. Nie ma tutaj epickich akcji czy motywów rodem z najlepszych blockbusterów, a gra po kilku godzinach niczym nie zaskakuje – zarówno pod względem fabuły jak i rozgrywki. Historie każdej z frakcji są do siebie podobne, a ich przekonania w momencie opowieści wychodzą na prowadzenie, dlatego po kilku godzinach miałem zwyczajnie dość słuchania nudnych i niczym nie przyciągających, przekrzyczanych komentarzy.

Podstawą The Falconeer jest mechanika latania i podniebne potyczki

The Falconeer – recenzja gry. Prosta, ładna i przyjemna?

Główną mechaniką zabawy w The Falconeer jest latanie naszym sokołem, którego kontroluje się bardzo łatwo i przyjemnie. To zręcznościowa produkcja, nasz ptak jest szalenie zwinny i może do tego kręcić beczki, pikować, przyspieszać, dynamicznie unikać pocisków, a nawet nurkować. Chociaż większość misji oparta jest na jednym i tym samym schemacie, to przez pierwsze dwie, może trzy godziny odczuwałem sporą radość z poruszania się tym wielkim ptaszyskiem. Niestety, im dalej w las tym większa ciemność. Po pewnym czasie zauważyłem, że każda powietrzna potyczka wygląda dosłownie w ten sam sposób. Latamy wokół przeciwnika strzelając do niego nieprzerwaną salwą magicznych pocisków. To taka zabawa w ganianego – kto kogo pierwszy dopadnie. Najgorsze, że pokonanie powietrznego okrętu czy innych wymyślnych stworzeń nie trwa wcale kilku chwil, a wymaga od nas wiele cierpliwości. 

Postać sokoła możemy ulepszać za pomocą menu, w którym znajdziemy lepsze bronie czy pancerze. Znajdziemy tam więcej informacji o świecie, w którym się znajdujemy. Oprócz ciągłego strzelania trafią się jeszcze zadania wymagające zrzucenia bomby (np. na duże statki) czy przetransportowania cennego ładunku, który nie może zostać zestrzelony. Za każdym razem motywy będą różne, ale technicznie rzecz biorąc robimy tutaj w kółko to samo, dlatego recenzowany The Falconeer jest wspaniałą grą na 30-minutowe sesje, bo w dużych dawkach staje się męczący – nuży i zniechęca do dalszego eksplorowania niewielkich wysp. Bardzo fajne są z kolei zmienne warunki pogodowe – latając może nas dopaść przerażająca burza, przez co cały świat przykryje złowrogi mrok. Woda wzburzy się wtedy i przerodzi w wielki sztorm. Innym razem będziemy podziwiać magiczny zachód słońca. 

Interfejs użytkownika jest podstawowy i całkiem charakterystyczny dla tego typu produkcji. Po prawej stronie znajdziemy okrągłą mapę, na której zaznaczeni będą sojusznicy, wrogowie i wyspy. Na środku natomiast czeka na nas kompas ze wskazaniami celów i przeciwników. Pewnym problemem jest oznaczenie oponentów – zdarzało mi się całkiem często, że gubiłem ich z pola widzenia i chociaż wiedziałem dzięki kompasowi, w którą stronę polecieli to zabrakło mi wskazania góra/dół, co skutkowało lataniem w kółko. A wystarczyło przecież wrzucić jakąś niewielką strzałkę przy krawędzi ekranu. Kolejną rzeczą, która potrafiła doprowadzić mnie do białej gorączki, był bardzo niewielki zakres celności moich pocisków. Nie dość, że musiałem wystrzelić ich całe mnóstwo by kogoś pokonać (i generowały przy tym drażniący, płytki dźwięk) to na dodatek przeciwnicy uciekali ode mnie całkiem szybko. Mój sokół poruszał się praktycznie z taką samą prędkością do nich, więc trafienie kogoś przychodziło z wielkim trudem. Ulepszenia na późniejszych etapach gry nieco mi pomogły, ale początkowo miałem ochotę wyrzucić pada przez okno. Razem z telewizorem. I konsolą. Dobrze, że ostatecznie nikt nie ucierpiał. Nie możecie zniechęcać się do Falconeera po pierwszej godzinie czy dwóch (i przejściu samouczka) bo dalej będzie trochę lepiej. Na szczęście. 

Bajkowa oprawa 

The Falconeer – recenzja gry. Prosta, ładna i przyjemna?

Niestety dużo gorsze w The Falconeer są skutki warunków pogodowych – w założeniu twórcy miało to pewnie podkręcić wyzwanie i dodać rozgrywce nieco kolorytu, ale w praktyce zdarzają się misje pogrążone w całkowitej niemal ciemności, gdy zmagamy się z przerażającym sztormem. Latanie wtedy naszym Sokołem zależne jest od mocniejszych podmuchów, które w misjach transportowych potrafią dosłownie wydłużyć czas rozgrywki o kolejne dziesiątki minut. Bo nie muszę chyba w recenzji wspominać jak trudno jest trafić danym przedmiotem do punktu zrzutu, gdy należy go odstawić z dokładnością co do centymetra? Kto to w ogóle wymyślił? Ogólnie niektóre misje nocne całkiem likwidują nam przeciwników z pola widzenia, którzy przez zastosowaną paletę barwną potrafią dosłownie zlać się z otoczeniem. Jasne, możemy oznaczyć czerwonym kołem tego, do którego akurat lecimy, ale potem trzeba znaleźć kolejnego i kolejnego. A z tym robi się już pewien kłopot. 

Na plus muszę natomiast zaliczyć to, że mimo wspomnianych powyżej niedoskonałości, latanie tym ptakiem jest bardzo przyjemne. W małych dawkach to ma wiele sensu i pozwala nieco odpocząć od większych i bardziej ambitnych produkcji. Pochwalić muszę też oprawę graficzną, która choć prosta, ma w sobie coś urokliwego. Na Xboxie Series X gra działa w natywnym 4K i 60 klatkach na sekundę, ale możemy również skorzystać z opcji 1800p i 120 klatek na sekundę, które dają znacznie lepszy efekt. Różnicy w rozdzielczości nie widać, ale w płynności i responsywności celowania jest bardzo wyraźna. Na Xboxie Series S gra wyciąga 120 klatek w 1080p lub 60 w 1440p. Obydwa systemy wczytują rozgrywkę w 13 sekund. 

Wspaniale wygląda HDR w The Falconeer i wszelkie zabawy światłem i cieniem. Zachody słońca mogą się podobać, szczególnie poświata rzucana na tafle wody, która wzburzona sztormem generuje pięknie wyglądające fale (pod względem samej fizyki i animacji). Oprawa jest bajkowa, kreskówkowa, nieco nawet abstrakcyjna. Czasem, jak choćby w nocy, mocno nieczytelna, ale przyjemna dla oka. Szczególnie młodszego odbiorcy. Zastanawiam się, co Tomas miał w głowie tworząc postać wojownika latającego na sokole, ale to produkcja niemal stworzona do rozwijania wyobraźni. Pod względem technicznym grafika jest prosta – wybuchy wyglądają fatalnie, modele postaci są dość proste (konstrukcją i stylem przypominały mi nieco Warcrafta III), a jakość tekstur oceanu nawet w 4K nie budzi większych zachwytów. Podobać może się tutaj design, za który trzeba dewelopera pochwalić. 

The Falconeer to dobry tytuł startowy? 

Prawdę mówiąc, z jednej strony nie wiem komu mógłbym polecić w recenzji The Falconeer. Żałuję, że nie ma jej w abonamencie Game Pass, bo 149 zł za taką produkcję to duża kwota, która nie jest adekwatna do jakości produkcji. Dostajemy po prostu fajnie, poprawnie zrealizowany, bardzo zręcznościowy model latania wielkim ptakiem z dużą ilością strzelania. Nie oczekujmy tutaj fabuły (bo tej praktycznie brak) czy rozbudowanych historii, bo to wszystko powstało tylko jako otoczka do głównego mechanizmu rozgrywki. Nie brakuje ładnych widoczków, a szczególnie dobre wrażenie robią efekty oświetleniowe i 120 klatek na sekundę (także na XSS). Przyjemna do odsłuchu jest także muzyka, chociaż po pewnym czasie miałem już dosyć przekrzyczanych komentarzy mieszkańców krainy. 

Niestety, zabrakło w tym wszystkim jakiegoś konkretnego uzasadnienia, po co mielibyśmy wracać do The Falconeer. Prezentowane tu historie świata Wielkiego Ursee nie przyciągają nas do ekranu, a dostępne opcje modyfikacji broni i pancerzy mają w gruncie rzeczy niewielkie przełożenie na dalszą rozgrywkę. Powielanie schematów, powtarzanie w kółko tych samych misji i latanie nad wielkim oceanem, który po kilku godzinach staje się nudny i „oklepany” stawia u mnie wiele wątpliwości czy jeszcze kiedyś chciałbym w to zagrać. Fabularnie nie ma po co wracać – pod względem mechanik i latania? Tak, dla młodszych odbiorców myślę, że jak najbardziej to może być tytuł na kilka godzin. Dla całej reszty niekoniecznie. 

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry The Falconeer

Atuty

  • Bardzo przyjemny, zręcznościowy model latania
  • Plastyczna, bajkowa grafika, która może się podobać
  • Ładne efekty oświetleniowe i HDR, do tego 1800p/120 fps poprawia przyjemność z zabawy
  • Świetna dla młodszych odbiorców

Wady

  • Nudzi już po kilku godzinach
  • Irytująca praca kamery i brak odpowiednich wskaźników
  • Brak jakiejś konkretnej fabuły
  • Nasze karabiny i bronie nie mają zbyt wielkiej mocy
  • Męcząca, gdy walczymy z wieloma przeciwnikami jednocześnie
  • Niektóre mechaniki wydają się nieprzemyślane
  • Nudne historie mieszkańców Ursee
  • Krzykliwe komentarze postaci z gry

Falconeer to ciekawa przygoda dla młodszych odbiorców, którzy będą cieszyć się zręcznościowym i przyjemnym modelem latania. Cała reszta powinna spojrzeć w innym kierunku.
Graliśmy na: XSX|S

Maciej Zabłocki Strona autora
Swoją przygodę z recenzowaniem gier rozpoczął w 2005 roku. Z wykształcenia dziennikarz, ale zawodowo pracujący też w marketingu. Na PPE odpowiada głównie za testy sprzętów i dział tech. Gatunkowo uwielbia RPG, strategie i wyścigi. Uzależniony od codziennego czytania newsów i oglądania konferencji.
cropper