Niczym Ernest Hemingway
"Rzucanie palenia jest proste. Robiłem to tysiące razy". Bezczelne stwierdzenie kogoś, komu kompletnie to wisi. Mi tak wisiało przez ponad 20 lat. Srogi pokaz głupoty, co nie? Podobno tylko krowa nie zmienia poglądów, a krową to ja na pewno nie jestem.
"Rzucanie palenia jest proste. Robiłem to tysiące razy". Bezczelne stwierdzenie kogoś, komu kompletnie to wisi. Mi tak wisiało przez ponad 20 lat. Srogi pokaz głupoty, co nie? Podobno tylko krowa nie zmienia poglądów, a krową to ja na pewno nie jestem.
Żeby to jeszcze jakąś przyjemność dawało, a tu nic tylko zaspokajanie chorego głodu. Kwestia psychiki to pikuś przy fizycznych aspektach odstawienia. Z większymi tematami sobie radziłem na zasadzie "z dnia na dzień". Fajki próbuję rzucić odkąd zacząłem je palić jeszcze w szkole podstawowej. śmieszne to odrobinę. Coś co na początku było pokazem "męskości" i lansem na dzielnicy, stało się ogromnym ciężarem, którego nie byłem w stanie się pozbyć. Ileż to razy mówiłem sobie - Koniec z tym! - a potem kupowałem paczkę. Bo przecież tu zaraz jakieś piwko będzie, a nie wyobrażałem sobie picia alkoholu bez porcji dymu w płucach.
Przy narodzinach pierwszego syna to postanowienie pojawiło się ponownie. Wytrzymałem niecałe dwa miesiące i pękłem jak stary kondom. Wręcz szukałem pretekstu, aby zapalić. Bo niby to mnie irytuje, a ten działa mi na nerwy i bez kojącej chmury tytoniu nie poradzę sobie z tym tematem. Potem pojawiła się okrągła rocznica - 20 lat statusu idioty-palacza. Tym razem 3 miesiące bez szluga. I można nawet by mi się udało, ale pokusa znów okazała się silniejsza. Ale tak to jest jak się pracuje z dwoma zawodowymi palaczami. Fajki im z mord nie wychodziły. Zapach drażnił i prowokował - kolejna porażka. Jak rodził się drugi syn to nawet o tym nie myślałem, jakbym czuł, że pęknę. I chyba nawet nie chciałem rzucać. Jak to ktoś kiedyś powiedział - Jakieś nałogi trzeba mieć i trzeba na coś umrzeć. Nihilistyczno-hedonistyczne nastawienie godna małolata, a nie dziada któremu coraz bliżej do czwórki z przodu.
I mamy dzień obecny, a raczej minioną sobotę. Od dawno chodziłem zły na samego siebie, że ta jedna kwestia jest wciąż nierozwiązana. To jedyna bitwa, którą regularnie przegrywam. Całe szczęście, że uparty ze mnie drań. Ponownie stanąłem do walki. Trzymajcie za mnie kciuki.