Dlaczego czekam na… #4 CASTLEVANIA: LORDS OF SHADOW 2
Lords of Shadow było dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem 2010 roku. Z reguły zlewam kontynuacje gier, jednak jakość jaką prezentował reboot Castlevanii oraz fakt, że developerzy z Mercury Steam pracują nad sequelem nieprzerwanie od prawie 3 lat, nie pozwala mi myśleć o LoS2 inaczej niż pozytywnie.
Nigdy nie byłem wielkim fanem serii Castlevania. Owszem, znałem ją doskonale bowiem jedną z moich pierwszych gier była właśnie Wania z Zamku (jak ją wtedy nazywałem) na Game Boy’a. Jednak późniejsze wersje całkowicie mnie ominęły. Przypomniałem sobie o niej w czasie kiedy Konami postanowiło wskrzesić serię na konsole obecnej generacji. „Skok na kasę”, „żerowanie na znanej marce” – podzielałem te przewijające się wśród graczy opinie. I pewnie nie zmieniłbym zdania gdyby Konami nie postanowiło udostępnić wersji demonstracyjnej swojej nowej gry…
Castlevania: Lords of Shadow wdarła się na rynek gier niemal niespostrzeżona, czegoś więcej niż miernej gry spodziewali się chyba tylko najwięksi fani serii. Gabriel Belmont z miejsca pozamiatał gatunek hack & slash ustępując miejsca jedynie Bogowi Wojny. System walki, wymagający poziom trudności, zagadki, voice acting (zapadający w pamięć Robert Carlyle – znany m.in. z roli Bigbie’go w Trainspotting) i długość gry pozwalały spokojnie wystawić grze najwyższą notę. Uważam, iż zakończenie Castlevanii: LoS jest jednym z najlepszych zakończeń gier w ogóle i zapewne każdy miłośnik tej serii przyzna mi rację i ukłoni się głęboko ku czci Hideo Kojimy i jego zespołu, bo fabuła to ich sprawka.
W związku z tym, że Władcy Cienia zapowiadali się na klasyczny reboot serii, można było odnieść wrażenie, że jest to tytuł, który miał opierać się na znanej marce w celu wyciągnięcia pieniędzy od niezorientowanych nabywców. Nic bardziej mylnego. Klimat mrocznego fantasy wali po głowie od samego początku, bestiariusz wpisuje się w estetykę serii, długość gry również utrzymuje kroku bardziej staro szkolnym tytułom niż takiemu np. God of War (slasher na 20h? Bring it on!). Porównywać grę z panującym wówczas królem, God of War III, należy. I to dlatego, żeby pokazać, że Castlevania posiada swój własny feeling i nie tylko może konkurować z przygodami Kratosa, ale i w niektórych przypadkach je przebija! Mówię między innymi o systemie combo sów pozwalającym na indywidualne podejście do różnych typów przeciwników, na używaniu na nich innych taktyk, co ma niebagatelne znaczenie na poziomie trudności Paladin. Owszem, na poziomie Squire możemy bawić się tylko podstawowym typem combo, jednak jaki jest sens z odbierania sobie przyjemności z grania? I po co nam inny oręż, skoro sam jeden krzyż bojowy ma więcej zastosowań i dostępnych ciosów niż wszystkie bronie z GoWIII? Design leżeli, wspomniana długość gry, sekcje platformowe czy zagadki osobiście stawiam wyżej niż analogiczne elementy z Boga Wojny. Do tego dochodzi iście oldschool’owy charakter walk z niektórymi bossami (szczególnie z dwóch dostępnych DLC – Reverie i Resurrection). Dość powiedzieć, że jako osoba zaznajomiona z wszelkimi tajnikami walki w Castlevanii odpaliłem DLC na najwyższym poziomie trudności. I, o mój Boże, cóż to był za błąd. Nie pomagało chomikowanie żadnych artefaktów, gdyż końcowy boss był najzwyczajniej w świecie odporny na wszystko. Każdy z jego ataków jest nieblokowany, ma on ogromny zasięg, a w dodatku kładzie do piachu po trzech celnych cepach. Paranoja. Bydlak, jak to zazwyczaj w grach bywa, markuje swoje ciosy przed ich wykonaniem, jednak czas ten jest na tyle krótki, że wszelkie akrobacje wykonujemy nieomal instynktownie. Wyminięcie spadającego na nas gradu ciosów wymaga małpiej zręczności i świadomego oraz zmyślnego korzystania z bogatego wachlarzu zagrań Gabriela. Boss na myśl przywodzi klasycznych ‘szefów’ z oldschool’owych gier i nie inaczej jest z poziomem trudności. W 2010 roku, poza MAWRL’em z Killzone 3 nie widziałem lepszego bossa – zarówno w kwestiach wizualnych jak i jakości rozgrywki.
Sam dodatek można łyknąć w dwie godzinki, tak poziom trudności Paladin znaaacznie ten czas wydłuża. Męczyłem się z dziadem ponad sześć godzin i co to były za emocje! Chwile załamki, kiedy to chciało się obniżyć poziom trudności. Przerwy od grania na złapanie oddechu. Nietłumiona radość z każdego celnego zadanego ciosu. Ach, piękne to były czasy, kiedy chwile takie jak te były standardem w grach. Dziękuję Mercury Steam za emocjonalny powrót do przeszłości i żywię nadzieję, że nie poluzują w Lords of Shadow 2. Z nieskrywaną chęcią sprawdzę tam swojego skilla po trzech latach. Parafrazując słowa Belmonta: „To nie jest miejsce dla gracza. Ale ja nie byłem zwykłym graczem” ;)
Scenariusz przygód Kratosa był nakreślony z myślą o napotykaniu przez niego kolejnych ginących w męczarniach wrogów, tak Castlevania pomimo swojej bijatykowej powierzchowności dostarcza też świetnych wrażeń, rzekłbym, kontemplacyjnych. Jest to podróż odkrywająca najgłębsze tajemnice Zakonu Światła. Co doprowadza człowieka do odpuszczenia grzechów? Czy można chwalić Boga zadając śmierć? Czy można usprawiedliwiać krwawą wendettę miłością do Boga? Czy istnieje moment, w którym przekraczamy próg drogi bez powrotu? Kocioł z charakterem opowieści zaczyna kipieć gdy do akcji dołączą wspomniany przeze mnie wcześniej Robert Carlyle użyczający swojego głosu głównemu bohaterowi – ton wypowiadanych przez niego kwestii oddaje wszelkie emocje. Powraca on w sequelu i sama chęć usłyszenia go ponownie jest jedną z odpowiedzi na tytułowe pytanie.
To, co tyczy się fabuły i scenariusza, ma zastosowanie również podczas dyskusji o combosach i systemie walki. W Castlevanii bowiem combosy mają swoje praktyczne zastosowanie podczas potyczek ze zróżnicowanymi przeciwnikami, natomiast w God of War używało się tylko najmocniejszych oraz najbardziej skutecznych technik. God of War III miało dwóch starszych poprzedników, po których Kratos odziedziczył animacje, styl walki czy ogólnie pojmowany gameplay, podczas gdy Castlevania swoim restartem wspięła się na wyżyny gatunku – gra jest nieskazitelna. Kratos to kozak nad kozakami – bogów i herosów łamie jak zapałki w ilościach hurtowych i, jak zauważył nasz czytelnik, kuzyn i przyjaciel – Szamil, nigdy przed nikim nie cofnął się ani o krok. Gabriel Belmont z kolei rozprawia się z przeciwnikami, którzy są dla nas synonimem zła. I to takiego przez wielkie „Z”. Nie chcę spoilerować niespodzianek osobom, które tę fantastyczną podróż mają jeszcze przed sobą, ale możecie mi wierzyć na słowo. I o ile Gabriel nie jest tak zuchwały i bezczelny jak Duch Sparty – ba, momentami jest wręcz onieśmielony gargantuicznością (takie fajne słówko, a tak rzadko mam okazję go użyć) przeciwników – to wcale nie przeszkadza mu to w ich tyleż skutecznym, co brutalnym eliminowaniu.
Cenię sobie przygody Kratosa – jest to wszakże dla wielu najlepsza gra 2010 roku. Jednak bardziej spójną całością, zarówno klimatycznie jak i gameplay’owo są dla mnie przygody Gabriela. Także jeżeli nie mieliście okazji ich sprawdzić to teraz jest najwyższy czas nadrobić zaległości – polecam z czystym sumieniem – czekają Was godziny długiej, świetnej i wymagającej zabawy. I o ile byłem troszeczkę zniesmaczony „Wstąpieniem” God of Wara właśnie tym, że niejako otrzymaliśmy powtórkę z rozrywki, tak w wypadku Lords of Shadow 2 nie czekam na nic innego. Wiem, że nastąpią zmiany – zapewne na lepsze, jednak nawet gdyby zaserwowano mi to samo w nowym settingu – byłbym bardziej niż zadowolony.
P.S. Wszystkim developerom przymierzającym się do odpalenia swoich serii na nowo, życzę jakości tegorocznego Tomb Raider’a czy właśnie Castlevanii z 2010 roku. Na razie małymi kroczkami, nieśmiale, ale nadchodzi nowe. Może w końcu jako społeczeństwo graczy dorastamy żądając nowego podejścia do tak lubianych przez nas serii? Może to w końcu my – świadomie wybierając gry w jakie gramy – zostaniemy trendsetterami świata elektronicznej rozrywki, w przeciwieństwie do developerów karmiących nas tymi samymi kotletami podanymi dla niepoznaki na złotych talerzach? Przykłady Need for Speed: Hot Pursuit, Devil May Cry, Tomb Raider’a czy Lords of Shadow pokazują, że się da. Pokazują, że to co znamy I lubimy można podać w niespotykany do tej pory świeży, efektowny sposób okraszony szacunkiem dla stałego klienta.
P.S. 2 Osobom pragnącym zapoznać się z Castlevania: Lords of Shadow sugeruję zagranie również w obydwa DLC dostępne dla tej gry. Bez nich naprawdę dużo tracimy, głównie fabularnie. Nie są bardzo drogie i stanowią dobrą równowagę w stosunku ceny do jakości.
P.S. 3 W drugim dodatku – Resurrection – można natknąć się na świetne easter egg’i. Między innymi podpowiedzi po zaliczeniu zgona („pływanie w lawie może być niebezpieczne”, „avoid lighting like a dairy farmer”). Jeżeli ktoś lubi chory humor Monty Pythona to również Beast of Aaargh nie będzie miało dla niego tajemnic:) A i pan Kojima zdołał wcisnąć do podstawowej wersji gry parę jajec przywodzących na myśl pewną inną znaną serię, której nazwy pewnie się nie domyślacie...