Pokemony, mikrotransakcje i deski klozetowe

BLOG
1335V
Pokemony, mikrotransakcje i deski klozetowe
Darek | 10.02.2020, 15:54

Podobno PS5 zrobi z mikrotransakcji istotny element architektury całego sprzętu. Raczej nie jestem fanem ponoszenia dodatkowych kosztów przy produkcjach, za które i tak już swoje zapłaciłem, ale zdaję sobie sprawę, że za część dodatków faktycznie warto zapłacić. Temat rzeka, generalnie, ale kupiłem ostatnio dziecku nową grę i uderzyło mnie jak niesprawiedliwie podchodzi ona do klienta, a z jakiegoś powodu nikomu to nie przeszkadza.

Znalazłem się niedawno w takie sytuacji - kupiłem nowiuśką, castoramową deskę klozetową, jako, że moja wyrobiła się już tak mocno, że na kiblu człowiek czuł się jakby dupą jeździł po ślizgawce. Cena spoko, jakość zadowalająca. Pojawił się dosłownie jeden problem, ale za to na tyle duży, że myślałem, że zaleje mnie krew. Otóż w moim nowiuśkim zestawie nie było śrubek... W życiu nie spodziewałbym się, że coś takiego trzeba będzie kupować oddzielnie, no bo jak to, kupuję gotowy komplet i nie dostaję w tym komplecie wszystkich niezbędnych elementów montażowych? Przecież to kpina! Sympatyczny pan na sklepie nie był w stanie mi pomóc, bo nie mógł tak po prostu dać mi śrub z innego zestawu. Musiałem, kurde, dosztukować sobie każdy element oddzielnie, patrząc na zamknięte w torbie kawałki metalu, które powinny być moje. Czułem się oszukany jak cholera. Jak się później okazało, była to poniekąd moja wina, bo ktoś po prostu się nie bał i... zaebał część elementów z mojej torby. Trzeba było patrzeć, lamusie! Deskę ostatecznie zamontowałem i trzyma jak ta lala, ale pewien niesmak pozostał (o tym dlaczego nie powinno mnie jako klienta obchodzić, że ktoś coś ukradł i może czegoś w pudełku brakować mógłbym pewnie napisać niemały rozdział książki. Bardzo nudnej książki. Starczy powiedzieć, że jakoś w maju zostałem oskarżony o przekładanie butów na inną półeczkę z ceną, aby kupić je taniej, a kiedy z pełnym przekonaniem stwierdziłem, że proszę w takim razie obejrzeć nagrania z monitoringu, na bank niczego takiego na nich nie znajdziecie, usłyszałem od młodej, skądinąd całkiem ładnej pani, że mogłem przecież kogoś o to poprosić...). No dobra! Ale czemu w ogóle o tym wszystkim wspominam?

Bo mikrotransakcje!

Na papierze, uiszczanie drobnej opłaty celem zdobycia ekskluzywnej zawartości, lub przyspieszenia nudnego procesu podnoszenia statystyk postaci, czy ekwipunku, nie brzmi źle. Złota zbroja z piórkami dla konia w Elder Scrolls Oblivion nie była jakoś zupełnie zła. Mojego zmysłu estetycznego nie pieściła nawet patykiem na odległość, ale zrozumiałbym, gdyby ktoś znajomy powiedział mi, że musi ją mieć bo będzie zajebiście pasowała do klimatu jego postaci. W czym więc problem? W cenie. Dwa i pół dolara, w 2006 roku, na kosmetyczny badziew, który ani nie poprawia wrażeń z gry, ani jej nie ułatwia, ani nawet utrudnia - po prostu jest - nie był wart takich pieniędzy. Ktoś zaraz krzyknie "a dlaczego? Jak mnie stać, to czemu mam sobie nie kupić?!". Odpowiadam: bo w ten sposób jesteś częścią grupy, która psuje rynek, a nie go poprawia.

Jasne, 2,5$ to nie jest kwota, której brak będzie mi ciążył do końca miesiąca jak kula u nogi i, zakładam, że tak samo wygląda to u większość graczy. Mój zgrzyt z tym konkretnym kawałkiem dodatkowej zawartości polega na tym, że jeszcze 5-10 lat wcześniej taka zbroja byłaby normalnym bonusem do odblokowania za postępy w grze/ukończenie jej, itp. W oryginalnym Resident Evil i jego kontynuacjach absolutnym standardem była możliwość odblokowania dodatkowych broni i strojów dla głównych bohaterów za odpowiednio szybkie skończenie przygody. Tradycję tę kontynuuje wydany w tamtym roku rimejk dwójki, ale developer nie mógł się powstrzymać i musiał wpieprzyć kilka dodatkowo płatnych strojów "dla największych fanów". To samo z oryginalną ścieżką dźwiękową za dodatkową dychę. I tak też wygląda to w Oblivionie - dlaczego ta nieszczęsna zbroja nie była po prostu przedmiotem do kupienia, czy inną nagrodą za wykonane zadanie? Żeby to jeszcze coś robiło, ale nie - ot, za dodatkową dychę, czy w tamtych latach może nawet więcej, można sobie ubrać konika w złote piórka. I tyle.

A przecież zapłaciłem już pełną cenę za płytę z grą

Dzisiejszy model wydawniczy większości studiów to jawna kpina i próba dojenia graczy do całkowitego wyschnięcia. Edycja "karnetu bojowego" nowego Call of Duty to w tej chwili koszt 349zl (a nie, sorry, chwilowo na promocji), bo, choć w tym przypadku edycja premium dotyczy, z tego co rozumiem, jedynie kosmetycznych pierdół i szybszego bicia levelu, twórcy zazwyczaj jeszcze przed premierą wiedzą, że dorzucą do końcowego produktu jeszcze kilka map, albo kilka broni, na implementację których zazwyczaj "nie wystarczyło czasu". A przecież nie jest powiedziane, że wydawca nie wymyśli zaraz drugiego sezonu dodatków i nagle cena całości podskoczy do ponad 400zł. I nikt mi nie wmówi, że nie dało się tego przygotować na premierę, albo, że nie zmieściłoby się na dysk. W dobie day-one patchy ważących drugie tyle co sama gra, dopchnięcie zawartości na serwer nie jest niczym nadzwyczajnym. Wspomniane już Call of Duty wymagało ściągnięcia 12gb danych aby można było pograć w spec-opsy, więc da się.

Oczywiście nie każdy developer żeruje w ten sposób na swoim kliencie. Część potrafi wręcz zrobić sobie tym sposobem reklamę, jak choćby fenomenalna ekipa odpowiedzialna za PR w cd-projekt red, która już dawno powinna jeździć najnowszymi mercedesami, kupionymi za max dwie wypłaty. Rodzimy developer tak rozkochał w sobie publiczność, że choćby postawił klocka na stole, zrobił zdjęcie, wrzucił na Instagram i podpisał "przepraszamy, ale chęć dostarczenia jak najdoskonalszego produktu Wam, naszym graczom, sprawia, że część pracowników nie ma kiedy iść spokojnie do toalety. Ale wszyscy po kolei czują dumę z rozsianych to tu, to tam papierzaków", lwia część publiczności pochwaliłaby ich przywiązanie do pracy i poświęcenie. Dlatego, kiedy jakieś trzy lata temu ogłosili, że Wiedźmin 3 dostanie 16 (!) darmowych DLC, ludzie mało nie pospadali z krzeseł. Sama zawartość nie była jakoś szalenie zajebista i ograniczała się raczej do rzeczy, które drzewiej znaleźlibyśmy po prostu w trakcie eksploracji terenu, ale sam fakt, że gracze mieli dostać coś dodatkowego ZA DARMO sprawiał, że niektórym mokły majtki. Pomyśleć, że niewiele ponad dekadę wcześniej nie byłoby to nic nadzwyczajnego.

Ale, żeby nie było, że tylko marudzę, to doceniam również fakt istnienia naprawdę dobrych dodatków do pobrania, za które zwyczajnie warto zapłacić. Najczęściej są to dodatkowe wątki fabularne, nierzadko rozgrywane w zupełnie nowych miejscach i równie często oferujące zupełnie nowe doznania względem gry właściwej. Doskonałym przykładem takiego DLC jest dodatkowy rozdział Lost in Nightmares, dla piątej części Resident Evil. Nie dość, że rozwija ledwie liźnięty w głównej fabule wątek, nie dość, że oddaje w nasze ręce zupełnie nową lokację, którą zamieszkuje nowy typ przeciwnika, to jeszcze całość można przejść na statycznych ujęciach kamery rodem z oryginalnych trzech części i Code Veronica (generalnie nie polecam, ale i tak fajna ciekawostka). Całkiem sympatyczną, boczną historię dostało też The Last of Us, które mimo takiej sobie długości prezentowało kilka ciekawych nowości w i tak już przecież mocnym tytule. Bioshock Infinite i jego Burial at Sea też robił robotę. Tak samo jak Artorias of the Abyss dla pierwszego Dark Souls. No i nie zapominajmy o naszym prywatnym rycerzu na białym koniu, czyli trzecim Wiedzminie, a dokładniej jego absurdalnie wysokiej klasy dodatkach - Serca z Kamienia oraz Krew i Wino. Pierwszy oferował świetnie napisaną historię rozgrywaną w większości na znanych już terenach, a drugi całą nową mapę, która w niektórych grach mogłaby spokojnie służyć za główną, oraz opowieść pełną nostalgii i smaczków dla fanów książek.

I wtem na scenę wkracza on, cały na biało - albo na czarno, zależnie od wersji - i mówi z pełną powagą: weźcie dajcie mi dwa razy za tę samą grę. Ale wcale nie to jest najlepsze! Najciekawiej, że odbiorcy produktu bez mrugnięcia okiem pobiegli do sklepów po swoje egzemplarze. Mało kto kupił faktycznie dwa pudełka, licząc na to, że pozostałą zawartość ogarnie od znajomego czy skądś, ale byli i tacy co mają dwie wersje zasadniczo tej samej gry. I to nie jest jednorazowa sytuacja - robią tak już od przeszło dwudziestu lat! Mowa oczywiście o grach z serii Pokemon. Przyznam, że zupełnie tego nie rozumiem... A jeszcze bardziej nie rozumiem jakim cudem proceder ten trwa już dziesiątą odsłonę serii - i to nie licząc wszelkiego rodzaju rimejków i innych remasterów.

Przecież to jest jakiś absurd! Gdyby dowolny inny developer, nawet tak ukochany przez ludzi jak CDPR, postanowił sprzedać tę samą grę dwa razy, ale na przykład w jednej wersji pozwolić ludziom grać tylko Geraltem, a w drugiej tylko Ciri, publika zjadłaby go żywcem. Fabuła byłaby ta sama i nie miałoby to żadnego sensu, ale pozwólmy sobie na takie zawieszenie niewiary w celu rozpatrzenia argumentu. Dopiero ukończenie całości oboma postaciami dawałoby prawdziwe zakończenie całej przygody, jednocześnie zmuszając zajaranych fanów do zdobycia w jakiś sposób drugiej kopii gry, którą już posiadają - i ponownego przejścia całości. Albo trochę mniej niewyobrażalna sytuacja - gdyby Capcom zdecydował się na puszczenie w obieg dwóch wersji Resident Evil 2 - jedna wersja pozwałaby grać Leonem, a druga Claire. Wszystko inne pozostałoby bez zmian, więc nadal trzeba by przejść oba scenariusze, aby zobaczyć prawdziwe zakończenie. Tyle, że tym razem jednym z wymogów uzyskania go byłoby posiadanie obu, wartych 240zl sztuka, wersji gry. 

Ludzie zdają się być zupełnie niezainteresowani faktem, że Game Freak skubie ich bezczelnie przy każdej kolejnej generacji kieszonkowych potworów. Bulwersują się chęcią wypuszczenia dodatkowych pokemonów jako DLC, ale nie przeszkadza im zupełnie, że to samo - tylko jeszcze gorzej - dzieje się od ponad dwudziestu lat pod ich własnymi nosami, a oni wąchają to przysłowiowe gówno i jeszcze mówią jak ładnie pachnie. I tak jak rozumiem, że w pierwszej odsłonie ograniczenie liczby stworków do złapania wiązało się z ograniczonym miejscem na karcie (choć nie wierzę, że nie dało się temu zaradzić), tak dzisiaj jest to już zwyczajne złodziejstwo. Ponoć przedstawiciel firmy stwierdził, że wrzucenie do Sword/Shield wszystkich poksów było niemożliwe, jako, że każda jedna siatka poligonowa każdego jednego potworka została stworzona od nowa i zwyczajnie nie da się przygotować tak wielu modeli w tak krótkim czasie. Są w sieci zdjęcia i filmy pokazujące jak wyglądają bryły w tej grze, a jak w tamtej. Jeśli te modele zostały przygotowane od zera to Game Freak ma najbardziej utalentowanych grafików w branży. To aż niemożliwe żeby przygotować od zera siatki tak bliźniaczo podobne do tych starych - Pikachu na przykład wygląda zasadniczo tak samo, ale w nowej wersji jego oczy mają swój własny kształt, a nie są jedynie teksturą na płaskiej powierzchni. Nie nazwałbym czegoś takiego robieniem wszystkiego od nowa, ale nawet jeśli jakimś cudem faktycznie modele zostały przygotowane od podstaw, wciąż pozostaje jedno pytanie: po co? Po co robić od nowa coś, co wygląda zupełnie jak poprzednia wersja? Przecież to kosmiczna strata czasu. Jeśli wierzyć analizom z YouTube'a, nawet ilość poligonów nie poszła jakoś specjalnie do góry (ile dodatkowych trójkątów mogą zapewnić oczy?). Po co więc wycinać grubo ponad połowę wszystkich pokemonów, zasadniczo mówiąc najwierniejszym fanom, "Fajnie, że wymaksowałeś wszystkie nasze poprzednie gry i w ogóle, ale tamtymi zabawkami się już nie bawimy"?

No tak

DLC i ogólnie mikrotransakcje nie są złym pomysłem. W teorii. Dostajemy pełnoprawny produkt, a za drobną opłatą fajne, dodatkowe pierdoły do niego, jak nowe postacie do bijatyki, albo dodatkową fabułę. Gorzej kiedy dodatki te zostały już stworzone i, tak jak w przypadku Street Fighter x Tekken, znajdują się już na dysku z grą. Ale twórcy uważają najwyraźniej, że 60 dolców za grę to za mało, więc poproszą o jeszcze trochę za zawartość, która powinna być dostępna od dnia premiery. Równie niesprawiedliwym jest celowe windowanie cen kolejnych ulepszeń postaci, sprzętu i tym podobnych tak, aby zachęcić gracza do dokupienia expa/zlota/kryształów/dusz za realne pieniądze, no bo przecież wiadomo, że dorosły człowiek nie będzie siedział trzy godziny i farmił, skoro za dyszkę, czy dwie może mieć wszystko już teraz. Przykład? Niech będzie Devil May Cry 5 i najdroższe umiejętności w historii serii, które, do kompletu, są bardziej ozdobą, niż czymkolwiek innym. Trzy miliony kul to sporo, ale żebym musiał kupić to gówno trzy razy, dla każdej postaci oddzielnie? Takie praktyki mogę zaakceptować (choć niechętnie) w darmowych gierkach na telefony, ale nie w dużych, pełnowartościowych tytułach.

Niestety, nie zapowiada się, aby sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić, bo według Entertainment Software Association wydaliśmy w tamtym roku jakieś 35 miliardów dolarów na dodatkowe zakupy w grach. Takim kwotom nie mówi się nie. 

No, ale przynajmniej w Call of Duty nie muszę płacić za grę dwa razy aby móc zebrać wszystkie znajdźki, ani kupować specjalnych gadżetów, które dadzą mi dostęp do normalnie niemożliwej do znalezienia broni, jak dorzucany do super pokeball plusa Mew. 

No dobra, a co dostanę w zamian za swoje poświęcenie i ładowanie Nintendo setek dolarów do kieszeni?

Wal się, Game Freak! 

Oceń bloga:
21

Komentarze (53)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper