Terminator. Czy Mroczne Przeznaczenie się wypełniło?
"Mroczne Przeznaczenie" na dzień dzisiejszy zamyka serię filmów "Terminator". Dobre recenzje nie poszły w parze z wynikiem finansowym, co ponownie postawiło losy serii pod znakiem zapytania. Tekst nie jest recenzją, ale solidną garścią przemyśleń na temat "Mrocznego Przeznaczenia" i pozostałych części serii. Jak wypada na tle reszty? Mam nadzieję przybliżyć temat niezaznajomionym, a niezdecydowanych zachęcić do obejrzenia.
TERMINATOR
Los Angeles. Rok 2029. Zgliszcza. Pomiędzy miejskimi ruinami kryją się zdziesiątkowane oddziały ruchu oporu. Od lat trwa zażarta walka, w której ostatki ludzkości próbują przetrwać w świecie zdominowanym przez maszyny, kontrolowane przez sztuczną inteligencję zwaną Skynet. Nad głowami krążą skanujące obszar drony, które drastycznie zmniejszają szanse ludzi na ukrycie się. Na ziemi zaś, autonomiczne pojazdy gąsienicowe uzbrojone po zęby, sieją spustoszenie. Jeden przejeżdża właśnie po ludzkich szczątkach, miażdżąc stalową gąsienicą alabastrową ludzką czaszkę. Na tle metalicznego, łańcuchowego chrzęstu zaczyna wybrzmiewać Tudum Dum Tudum! Tudum Dum Tudum! Tudum Dum Tudum! Tudum Dum Tudum...
Tak zaczyna się pierwsza część jednej z najpopularniejszych w dziejach kinematografii serii science-fiction, pod tytułem "Terminator". Dla jej twórcy i reżysera - Jamesa Camerona, film przełomowy, gdyż otworzył mu drzwi do panteonu najlepszych współczesnych reżyserów. I to pomimo pojawienia się kontrowersji wokół oryginalności pomysłu na fabułę. Po premierze filmu, która miała miejsce 26 października 1984 roku (USA, w Polsce rok później), pisarz science fiction - Harlan Ellison, pozwał Camerona o kopiowanie wątków fabularnych ze scenariuszy Ellisona, pisanych na potrzeby serialu "Po tamtej stronie" ("The Outer Limits"). Wytwórnia Orion zajmująca się filmem przystała na warunki ugody i w ramach zadośćuczynienia wypłaciła pisarzowi odszkodowanie oraz umieściła w napisach końcowych "Terminatora" podziękowania dla jego twórczości. Ile było w filmie inspiracji, a ile kopiowania, wiedzą tylko sami twórcy, choć Cameron nigdy z tą decyzją się nie zgodził, a sukces filmu i tak pozostał kwestią niepodważalną.
Główna obsada filmu również nie mogła narzekać. Sukces "Terminatora" przełożył się na znaczny wzrost rozpoznawalności, mimo że aktorzy mieli już po kilka znaczących ról na swoich kontach. Film - z kilkoma wyjątkami - zebrał pochlebne recenzje wśród krytyków, a z czasem - podobnie zresztą jak część druga - obrósł mianem kultu i wyznacznika co do tego jakie powinny być kolejne filmy serii, widniejąc po drodze w niektórych rankingach jako najlepszy film science fiction w dziejach. Historia Terminatora - maszyny - cyborga, czyli cybernetycznego organizmu ze stalowym endoszkieletem przykrytym ludzką tkanką, wysłanego w przeszłość, by zabić Sarę (z ang. poprawna pisownia tego imienia, to Sarah, ale ze względu na niemożność jego odmiany przez przypadki w języku polskim, w tekście w razie potrzeby stosuję spolszczenie - Sarą, Sarę, Sary) Connor - matkę nienarodzonego jeszcze Johna Connora - w przyszłości przywódcę ruchu oporu przeciwko maszynom, nie była zwykłym filmem science fiction. Oczywiście łatwo można było "Terminatora" do tego uogólnienia sprowadzić, ale byłoby to znacznym niedopowiedzeniem. Film miał w sobie mnóstwo akcji, kinetycznej energii oddanej w ciągłym pościgu i w walce z czasem. Do tego trzy czwarte filmu działo się pod osłoną nocy, co wraz z dużą ilością ciasnych kadrów i częstym scenom w niewielkich pomieszczeniach (ciasne, zaśmiecone uliczki, korytarze i sale komisariatu, klub, mieszkanie, motel) budowało fantastycznie mroczny i momentami klaustrofobiczny klimat rodem z techno thrillera. I to pulsujące pod powierzchnią obrazu, pogłębiane opowieściami o mrocznej przyszłości dekadenckie poczucie, że mimo prób zmiany przeznaczenia nie da się uciec przed nieuniknionym, czyli zbliżającą się apokalipsą. Na tle wydarzeń pojawił się wątek miłosny, który przez intensywność dzielonych przeżyć głównych - dodam ludzkich - bohaterów, nie wydawał się absurdalny, a wręcz przeciwnie - wiarygodny. Dało się uwierzyć, że wspólne dzielenie ciężkich przeżyć zbliża najbardziej i to w stosunkowo (dobór słów nieprzypadkowy) krótkim czasie. Duża w tym zasługa samych aktorów: Lindy Hamilton grającej Sarę Connor oraz Michaela Biehna grającego postać żołnierza ruchu oporu przysłanego z przyszłości, by uchronić Connor przed śmiercią z rąk Terminatora. W tym miejscu ciekawostka: Biehn przygotowując się do roli studiował materiały o Polskim Ruchu Oporu w czasie Drugiej Wojny Światowej - szacun Michael, jeśli uczyć się o Ruchu Oporu, to od najlepszych. Jak na science fiction techno thriller akcji, zaskakująco dużo w filmie odegranych emocji. Przekonująco wypadało wytyranie głównych bohaterów i wykańczający przebieg nieustającej ucieczki przed Terminatorem. Łatwo było uwierzyć w przerażenie wyrysowane na twarzy młodej Sary Connor. W zmęczenie Kyle'a Reese'a. Łatwo było poczuć narastające napięcie. Nie bez znaczenia był fakt, kogo James Cameron zdecydował się obsadzić w roli Terminatora, zwłaszcza że Arnold Schwarzenegger - bo o nim tutaj mowa, czego fanom absolutnie przypominać nie trzeba - początkowo brany był pod uwagę w roli obrońcy Sary Connor. Jak wyobraża sobie człowiek humanoidalnego robota? Wielki, zwalisty, masywny, z ostrymi rysami twarzy? Aparycja Schwarzeneggera oraz jego kulturystyczna sylwetka wpisywały się idealnie w powszechne wyobrażenie morderczego cyborga Cyberdyne System Model 101 serii T800. Do tego ten grubo ciosany, twardy, austriacki akcent. Tutaj nie chodziło o aktorskie umiejętności - wszak Schwarzenegger przez cały film mówił raptem 17 zdań. Tutaj chodziło o idealne uosobienie bezemocjonalnej, nieustępliwej, mechanicznej siły, zamkniętej w skórze człowieka, która rozjeżdża jak walec. I rozjeżdżania dosłownie jak i w przenośni w "Terminatorze" było sporo. To nie był film dla dzieci. Brutalnie i bezkompromisowo ukazywał przemoc i jej skutki, co w akompaniamencie setek wystrzelonych pocisków z broni wszelkiej maści oraz wybuchów, dawało krwawy obraz ekranowej masakry. Efekty specjalne na ów czas musiały robić wrażenie. Odpychająco wyglądały uszkodzenia ciała Terminatora, które w miarę postępów w fabule ulegało coraz większej dewastacji (wszelkie rozdarcia skóry, uszkodzone oko, rany po pociskach). Cameron wiedział jak przerazić widza wyglądem Terminatora: w jednej ze scen Schwarzenegger wychodzi z pożaru szoferki ciężarówki, nie ma już brwi, a zamiast wcześniejszej fryzury krótsze upalone włosy. Banalny zabieg, a efekt wprost demoniczny. Ta spójność wizji Jamesa Camerona, mrocznego filmu akcji science fiction z naleciałościami techno thrillera kupiła także widzów. "Terminator" wyprodukowany za ok.6,5 miliona dolarów, wygenerował na świecie całkowity przychód w wysokości 78,3 milionów dolarów, w pierwszym tylko tygodniu od premiery zarabiając ponad 4 miliony. Od początku szybko zarabiający film, był czytelnym sygnałem, że kolejna część powinna powstać.
Sarah Connor (Linda Hamilton). Źródło
TERMINATOR 2: DZIEŃ SĄDU (JUDGMENT DAY)
Kontynuacja doskonała. Jestem przekonany, że dla wielu widzów ten film jest jednym z najlepszych sequeli w historii kina. Większy, szybszy, mocniejszy, z większym budżetem i lepszymi efektami, w 1991 roku, 3 lipca (w Polsce 5 maja 1992 roku) z impetem wjechał w świadomość widzów. I to by w zasadzie wystarczyło na stworzenie kontynuacji generującej zyski. Ale Cameron nie chciał po prostu odcinać kuponów. Do fantastycznego, dynamicznego widowiska dołożył trochę przewrotności, obracając co się dało o 180 stopni. Źli stali się dobrymi, dobrzy złymi. Nocna aura odstąpiła sporo miejsca akcjom w dzień, a ciemne, ciasne, klaustrofobiczne kadry, zostały zmienione na szerokie plany i gdzie nie gdzie jasną kolorystykę. Sarah Connor z zaradnej, poukładanej nastolatki stała się socjopatką z obsesyjnym przeświadczeniem o nadchodzącej apokalipsie, zamkniętą w zakładzie psychiatrycznym. Teraz to kobieta z jajami - w wolnej chwili trzaska pompki i przestawia obsłudze szpitala kości, przygotowując się do życiowej misji. Jej syn - John Connor (w tej roli świetny na ów czas Edward Furlong), to ten John, który w pierwszej części był tylko pieśnią apokaliptycznej przyszłości. W "Dniu Sądu" jest zbuntowanym, sprytnym nastolatkiem z niesamowitą charyzmą (kto jako dzieciak chciał być jak John ręka do góry!). Ale to nie wszystko. Nie byłoby "Terminatora" bez Terminatora. Tym razem z przyszłości powracają dwa egzemplarze. Dobrze znany z pierwszej części Cyberdyne Systems Model 101, oraz zupełnie nowy T-1000 - skurczybyk będący wieloskładnikowym stopem mimetycznym stali (inaczej - ciekłym metalem), który umożliwia przyjmowanie kształtu rzeczy o podobnych gabarytach (ale nie złożonym mechanizmie), z którymi się zetknie. Tutaj Cameron po raz kolejny wykazał się niezwykłym zmysłem w doborze obsady. To, że Arnold Schwarzenegger gra dalej rolę z części pierwszej, nie powinno być zaskoczeniem - po pierwszym filmie stał się praktycznie twarzą serii, co przypieczętował "Dniem Sądu". Istotna jest kwestia drugiego Terminatora, którego odegrał Robert Patrick. Znów pójdę tokiem myślowym, w którym wyobrażam sobie uosobienie humanoidalnego cyborga wykonanego tym razem z ciekłego metalu. Z czym kojarzy się ciekły metal? Na pewno nie z czymś wielkim i ciężkim. Raczej z czymś smukłym. I taka jest sylwetka Roberta Patricka. Facet jest dość wysoki, szczupły. Obowiązkowo posiada ostre rysy twarzy, widoczne kości policzkowe i świdrujące spojrzenie. Choć jako Terminator ma niesamowitą siłę, to nie potrzebuje góry mięśni, którą posiada Schwarzenegger, ponieważ jego T-1000 posługuje się sprytem, przebiegłością, płynnie zmieniając kształty, głos, przejmując cechy fizyczne swoich ofiar. Jest przy tym bezwzględny i cholernie chłodny. Chłodny jak stal. Ciekawostką jest to, że pomysł na Terminatora z ciekłego metalu pojawił się już w scenariuszu części pierwszej, jednak Cameron zdawał sobie wówczas doskonale sprawę, że nie istnieje jeszcze technologia, która pozwoliłaby mu przedstawić taką postać wiarygodnie na ekranie. Jednak w "Terminator 2: Dzień Sądu", 7 lat później, Cameron dokonuje technologicznego cudu kinematografii - jego film po dziś dzień praktycznie się nie zestarzał! Efekty specjalne: transformacje T-1000, te zmiany kształtu, faktur, przenikanie przez przedmioty, zasklepianie się dziur po pociskach w stalowej cieczy. Wszystko po dziś dzień wygląda niesamowicie. Cała reszta, czyli wybuchy, dziurawienie ołowiem ciał i obiektów, wygląda odpowiednio i brzmi odpowiednio. Scena, w której Schwarzenegger dziurawi minigunem tabuny wozów policyjnych pod siedzibą Cyberdyne Systems ma w sobie moc zniszczenia jakiej mogą jej pozazdrościć niektóre współczesne filmy akcji. Tutaj nie było mowy o pójściu na skróty. Zniszczono masę pojazdów. Wysadzono masę konstrukcji. Żadne tam CGI i green screeny. Rozmach, to słowo klucz do zdarzeń w "Dniu Sądu". Gdy porównamy dynamikę obu części okazuje się, że przy drugim, pierwszy "Terminator" to film niemalże powściągliwy, kameralny, choć esencja filmu pozostała ta sama - wysoce dynamiczny pościg i ucieczka w jednym. Różni je tylko rozmach. Wplecione w fabułę drugiej części znów nadają filmowi odpowiedniego tempa, a widza przed zadyszką chronią spokojniejsze momenty i gdzieniegdzie wpleciony humor ("Up high! Five low! Too slooow"). Świetną robotę robią dekadenckie wizje Sary Connor i jej refleksje na temat ludzkości, czy samego Terminatora. Podparte obrazami ostatnich chwil ziemskiej populacji, potrafią wyryć się w pamięci na lata. Linda Hamilton po raz kolejny dała popis świetnego aktorstwa, co doskonale widać przy atakach szału, które miewa Sarah. Gniew, gniew i jeszcze raz gniew, który bez problemu tłumaczy widzowi każde jej psychotyczne zachowanie. Fabularnie Cameron również nieco odwrócił sytuację. W pierwszej części sztuczna inteligencja z przyszłości - Skynet, wysłała Terminatora w przeszłość, by uprzedził zdarzenia zabijając matkę nienarodzonego jeszcze Johna. W "Dniu Sądu" bohaterowie podejmują się rzeczy podobnej: oprócz uratowania Johna Connora, próbują uprzedzić zdarzenia, by nie doszło do stworzenia samoświadomej inteligencji, która sprowadzi na ludzkość hekatombę. Relacja Sary i Johna też nie jest typową relacją matki z synem, na którą można było postawić w sequelu. To byłoby zbyt proste. Chłopak otwarcie mówi kumplowi, że jego mama to wariatka, ta zaś nie potrafi Johnowi okazać należytej matczynej miłości będąc obsesyjnie owładniętą przeświadczeniem o końcu świata i misji, jakiej ma dostąpić John. Ich relacja buduje się na kanwie ciągłej ucieczki, wspólnej destrukcji, wzajemnego osłaniania tyłków i walki o jakiekolwiek jutro pod niemalże żołnierskim rygorem. Wszystkie te zabiegi sprawiają, że widz nie ma wrażenia powtórki z rozrywki, a "Dzień Sądu" - choć będący dla wielu kontynuacją doskonałą - broni się również jako samodzielne dzieło, które ogląda się z zapartym tchem. Oczywiście nie było by to możliwe bez kosmicznego - jak na owe czasy - budżetu. Produkcja kosztowała 110 milionów dolarów, zarabiając finalnie 520 milionów i zgarniając po drodze masę nagród, w tym 4 Oskary. Czy przy takim sukcesie, ktoś chciałby zaprzestać kontynuowania serii?
Up high! Źródło
DO TRZECH RAZY SZTUKA...
Cameron był gotowy i zdecydowany na nakręcenie części trzeciej filmu i zaraz po premierze "Terminator: Dzień Sądu" zaczął rozwijać swoje pomysły odnośnie kontynuowania serii. Niestety w skutek ogłoszenia upadłości w 1995 roku przez firmę produkcyjną Carolco Pictures, która zajmowała się (współdzieliła obowiązki m.in. z wytwórnią Orion) dwoma poprzednimi filmami i posiadała 50% praw do marki, prawa do ekranizacji części trzeciej przepadły wraz z wyprzedawaniem firmowych aktywów. Jednak nim do tego doszło Cameron - co jest mało znanym u nas faktem - nakręcił mini kontynuację "Terminatora 2", zatytułowaną "T2 3-D: Battle Across Time" (Bitwa w czasie), która premierę miała w 1996 roku (27 kwiecień) i wykorzystywała nowoczesne kamery 3D. I choć była to raczej ciekawostka pół żartem, pół serio, to ponowne spotkanie na planie obsady części drugiej w osobach Arnolda Schwarzeneggera, Lindy Hamilton, Edwarda Furlonga i Roberta Patricka, na nowo rozbudziło entuzjazm ekipy do stworzenia pełnoprawnej kontynuacji. Zaraz po premierze 12-sto minutowego "Terminatora 3D", który kosztował imponujące 24 miliony dolarów, Cameron zaczął zamieniać swoje pomysły w scenariusz "Terminatora 3". Niestety w skutek nadal przeciągających się producenckich przepychanek o prawa do ekranizacji, w 1997 roku Cameron ostatecznie podjął decyzję o rezygnacji z kręcenia filmu, dając błogosławieństwo Schwarzeneggerowi na prace nad kontynuacją bez własnego udziału, chowając do szuflady swój pomysł na scenariusz. Fani dopiero po 12 latach od premiery "Terminatora 2: Dzień Sądu" otrzymali kolejną część historii z podtytułem "Bunt Maszyn" (Rise Of The Machines). Tym razem już bez ojca serii na stołku reżyserskim, którego zastąpił Jonathan Mostow i ze scenariuszem napisanym przez kogoś zupełnie innego (John Brancato).
Zdania o "Buncie Maszyn", który premierę miał 2 lipca 2003 roku, były i są do dziś mocno podzielone, podobnie jak podzielone są opinie, czy w ogóle istniała potrzeba wskrzeszania marki po tylu latach i to bez oryginalnej - i już wtedy kultowej - obsady części drugiej (z tej pozostał tylko Schwarzenegger) i bez ojca serii czuwającego nad efektem końcowym. To co rzucało się w oczy od pierwszych minut filmu to fakt, że sfeminizowano nieco klimat opowieści, Terminatora oprawcę czyniąc kobietą (w tej roli Kristanna Loken). Model T-X wyglądał jak blond modelka Playboya, na zawołanie zwiększając rozmiar biustu dzięki powłoce z ciekłego metalu, która umożliwiała imitowanie ludzi, ale ze względu na metalowy endoszkielet nie pozwalała na przyjmowanie tylu kształtów, które mógł przyjmować T-1000 z "Dnia Sądu". Po tak wyśmienitym antagoniście jak właśnie T-1000 było do przewidzenia, że scenarzystom ciężko będzie wymyślić coś bardziej śmiercionośnego i nieustępliwego, niż Terminator w pełni wykonany z ciekłego metalu. I choć próbowano, łącząc cechy konstrukcyjne Terminatorów z dwóch poprzednich odsłon w ciele jednego, to zabieg się nie powiódł. Zwłaszcza, że na przeciw nadal stał muskularny, wielki jak szafa Arnold Schwarzenegger. Ta dysproporcja wynikająca z dwóch różnych płci, społecznego konstruktu, czy też uwarunkowań natury sprawiała, że ciężko było uwierzyć w realne zagrożenie płynące z kobiecej ręki T-X. Do tego podstawowym wcieleniem "damskiego" Terminatora była wspomniana blondi w obcisłym, czerwonym kombinezonie o wężowej fakturze, chodząca na szpilkach (sic!), liżąca bądź wkładająca do ust materiał biologiczny ofiar (jakkolwiek seksualnie by to nie brzmiało, chyba taki był zamysł), by wiedzieć kim są. By zwiększyć bojowość tego egzemplarza scenarzyści wyposażyli go (ją?) w kilka futurystycznych gadżetów, jak transformujące się z dłoni działko na impuls elektro-magnetyczny, piłę tarczową, czy wysuwaną z palca końcówkę do hakowania urządzeń. Wspomniano też o nanotechnologii, dzięki której T-X mógł zdalnie sterować pojazdami, co było dokładnie tak absurdalne jak brzmi teraz. Akcja dzieje się w czasach, w których auta nadal mają więcej wspólnego z mechaniką niż z komputerami, ale T-X dodaje gazu bez wciskania pedału. Wydaje się także, że scenarzyści wzorując się na Cameronie chcieli dokonać równie mocnego przewrotu wizji, ale z marnym skutkiem. Skrupulatnie budowany przez dwie części mit legendarnego Johna Connora, charyzmatycznego lidera ruchu oporu przeciwko hegemonii maszyn, tego przebiegłego dzieciaka, który crossem przecinał ulice i hakował bankomaty, został obalony. Ten John w "Buncie maszyn" to wyalienowany, aspołeczny, pełen rozterek młody nieudacznik, który żyje bezdomnie na marginesie codzienności i wykrada leki z lecznic dla zwierząt. W uwiarygodnieniu postaci nie pomaga kompletnie aparycja nowego aktora obsadzonego w tej roli - Nicka Stahla, którego gogusiowata małpia buźka (bez urazy Nick) jest co najwyżej twarzą zatroskanego studenta - ciepłej kluchy, a nie kogoś kto ma poprowadzić ludzkość w bitwie z maszynami o wszystko. Sarah Connor stała się tylko wspomnieniem, ale żeby Johnowi było raźniej (może i łatwiej, skoro to taka ciapa), to w ucieczce - obok Terminatora T-800 - towarzyszy mu koleżanka ze szkolnej ławki - Kate Brewster (w tej roli równie nijaka Claire Danes), która jest zarazem córką Roberta Brewstera (David Andrews) - człowieka który za kilka godzin nieświadomie odpali samoświadomy program Skynet. T-X przybył, by zamordować ich wszystkich oraz kilkanaście innych osób nim powstrzymają uruchomienie Skynetu. Myśl iż taki John i taka Kate mają uratować ludzkość, sprawiała że podczas filmu bałem się o losy Ziemi. Reszty historii już się domyślacie. Scenom akcji brakuje rozmachu i dopieszczenia, co nazbyt wyraźnie akcentuje ówczesna technologia CGI. Generowany komputerowo endoszkielet T-X nie poprawia wrażenia, bo wygląda jak stworzony przez Pixar Studio na potrzeby filmu animowanego dla dzieci. I te niebieskie diodki jak w osuszaczu powietrza. Z kolei skróty myślowe scenariusza nie pozwalają wsiąknąć w historię. No bo wyobraźcie sobie wojskowo - naukowy kompleks, w którym ma nastąpić włączenie globalnej sieci bezpieczeństwa. To nie jest kiosk "Ruchu". Bohaterowie dostają się do środka. Jak? Pozostaje Wam samemu dopisać kilka zdań do scenariusza, bo film Wam tego nie pokaże. Ostatnim gwoździem do trumny tej ekranizacji jest fakt, że dojmujący, mroczny klimat rozpłynął się w oparach autoparodii niskich lotów, co w Hollywood swego czasu było częstym zabiegiem w przypadku serii filmów (ten sam los spotkał "Mission Impossible 4"). Terminator ubierający okulary w kształcie gwiazdek wygląda żenująco i jedyny uśmiech na jaki zdołałem się zdobyć, to ten z politowania. W "Terminator 3: Bunt Maszyn" nie ma już miejsca na przerażanie tym, co dzieje się na ekranie, bo to już kolejny - odroczony - koniec świata wiszący nad ludzkością. Jest marny humor, średnich lotów aktorstwo (za wyjątkiem Schwarzeneggera, który robi swoje jak zwykle), przeciętna historia i realizacja. Dopiero zakończenie ma w sobie powagę, której zdarzenia w tym filmie potrzebowały przez całą jego długość. Ale to o wiele za mało, by uznać "Bunt Maszyn" za dobrego "Terminatora". Nawet budżet w wysokości 170 milionów dolarów nie pomógł, a zarobione 433 miliony nie były wystarczające, by kuć żelazo póki gorące.
T-X (Kristanna Loken). Źródło
Kolejny film z serii - tym razem w reżyserii niejakiego McG (Joseph McGinty Nichol) - ukazał się dopiero 6 lat później - w 2009 roku (14 maj USA, 5 czerwiec Polska) i stanowił kolejną, drugą już próbę zapoczątkowania dalszego ciągu serii. Nosi tytuł "Terminator: Ocalenie" (Salvation) i jest jedynym filmem w serii, w którym nie zagrał Arnold Schwarzenegger (przez chwilę pojawia się tylko jego cyfrowa imitacja), ani żaden członek kojarzonej z serią obsady. W tym momencie warto zwrócić uwagę na liczną bazę fanów, która dzieli się z grubsza na dwie grupy. Jedni uważają, że kolejne "Terminatory" mogą stale podążać wymyśloną przez Camerona formułą: czyli z przyszłości przybywa Terminator, by zmieniając teraźniejszość wpłynąć na zdarzenia w przyszłości. Drudzy z kolei nie mają nic przeciwko poszerzeniu uniwersum poprzez osadzenie akcji w świecie przyszłości, ponieważ do tej pory poznawaliśmy ją tylko ze wspomnień i opowieści bohaterów, podpartych zaledwie kilkoma scenami w filmach. I to tej drugiej grupie naprzeciw wychodzi "Terminator: Ocalenie". Akcja dzieje się w roku 2018. Zagłada miała miejsce jakiś czas temu. Skynet pod postacią różnej maści maszyn śledzi i wyłapuje niedobitki ludzi. Jeśli nie zginą podczas prób ucieczki, zostają przetransportowani do obozów zagłady (taki Skynetowy holocaust). Jednostki infiltrujące pod postacią Terminatorów, czyli maszyn w skórze człowieka, przenikają do siedzib Ruchu Oporu i niszczą placówki. John Connor (w tej roli świetny jak zwykle Christian Bale) jest jeszcze żołnierzem i dowódcą własnej jednostki, który z niebywałą charyzmą zagrzewa ludzi do stawienia oporu maszynom nawołując przez radio. Ludzie widzą w nim swego rodzaju proroka, gdyż dzięki nagraniom, które pozostawiła mu matka - Sarah Connor, zna słabe punkty maszyn i sposoby ich eksterminacji. Częściowo wie co się wydarzy. John doskonale zdaje sobie sprawę, że gdzieś tam, w ruinach miast ukrywa się też i walczy o przetrwanie Kyle Reese (Anton Yelchin) - ten sam żołnierz, który w Terminatorze z 1984 roku, zostaje przysłany z przyszłości, by chronić matkę Johna. O przetrwanie walczy jeszcze ktoś - niejaki Marcus Wright (w tej roli niezły Sam Worthington) - więzień skazany na karę śmierci w roku 2003, który zdecydował poświęcić swoje ciało nauce. Niefortunnym zbiegiem okoliczności, obudzony w roku 2018 próbuje znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Filmowy los w pokrętny sposób skrzyżuje drogi tej trójki bohaterów. "Terminator: Ocalenie" - po raz pierwszy w serii - nie skupia się (nie licząc jednej sekwencji scen) na pościgu i ucieczce przed Terminatorem, ukazując w zamian obraz wojny z maszynami oraz częściowo przybliżając w jaki sposób John Connor urastał w oczach ludzi do miana światowego lidera Ruchu Oporu, a Kyle Reese do miana jego najbardziej zaufanego człowieka. Pomysł był dobry, fabuła i obsada dała radę, ale kuleje trochę wizja artystyczna. Ta przyszłość po raz kolejny nie przeraża jak niedościgniona jej wizja z dwóch pierwszych części, ukazująca mroczny świat pod zadymionym niebem, w którym Skynet szczuje i zabija ludzi armią szkieletopodobnych cyborgów oraz przy użyciu większości istniejącego wówczas sprzętu wojskowego. W "Ocaleniu" Skynet produkuje już własny sprzęt - m.in. roboty wielkości kamienicy, które łapskami wyłapują ludzi jak kurczaki i wrzucają do latającego drona - klatki (z otworami w ścianach, jak w klatkach na kurczaki, o boy...). Do tego z piszczeli humanoidalnego olbrzyma odczepiają się Mototerminatory - samoświadome motocykle (sic!), na których po zhakowaniu są w stanie jeździć ludzie, co jest dość... śmieszne i nielogiczne. Nie przekonuje mnie, że Skynet - oparta na matematyce sztuczna inteligencja - wpadła po drodze na pomysł produkcji tak "finezyjnych" maszyn jak np.cybernetyczne mureny, które można spotkać w leśnych sadzawkach (skąd się tam wzięły? Przyszedł Terminator i je tam wypuścił z wiaderka jak karpie?), czy wspomniane motocykle, na których są w stanie jeździć ludzie. Czy gdyby samoświadoma sztuczna inteligencja eksterminująca ludzkość budowała własne samoświadome motocykle, tworzyłaby je tak, by człowiek mógł z nich korzystać (czyli wyposażone w kierownicę, hamulce, biegi)? Skynet był zimnym i bezdusznym tworem, który skupiał się na eksterminacji największego wroga, czyli ludzi. Nie przebierał w środkach eksploatując to nad czym sprawował kontrolę oraz produkując kolejne wersje Terminatorów. Ja rozumiem, że scenarzyści chcieli puścić wodze fantazji i urozmaicić maszynowy "bestiariusz" ale nie jestem przekonany, czy ten film tego potrzebował. Wystarczyło przecież odnieść się ściśle do wizji Camerona, by utrzymać spójność i mroczność obrazu wojny, w której najznamienitszym dziełem Skynetu są inteligentne i przebiegłe cyborgi wyglądające jak ludzie, które korzystają z ludzkich sprzętów i placówek i doskonale imitują ludzkie zachowania. A tak to mamy polowanie na kurczaki i kręcenie bączków Mototerminatorem. Bueeee. W ogóle siatkę struktur Skynetu pokazano pobieżnie, co rzutuje na obraz tego - przecież gigantycznego - cybernetycznego ekosystemu. Można to było zrobić lepiej, mroczniej, dosadniej. W "Ocaleniu" wskakujemy w taką, a nie inną wizję przyszłości, którą musimy po prostu przyjąć, bez skupiania się na ciągu przyczynowo - skutkowym, dlaczego jest akurat tak, a nie inaczej, co - biorąc pod uwagę fakt, że widz doświadcza w filmach kilkunastoletniego przeskoku w czasie zdarzeń - jest pomysłem chybionym. Skynet produkował cybermotory i już, zrozum widzu. To jest w zasadzie mój główny zarzut do tego filmu - nieprzekonująca wizja przyszłości, której wynikanie nie zostało odpowiednio mocno prześledzone i nakreślone. Reszta jest ok. Niestety zainteresowanie filmem nie było wystarczające, by pociągnąć temat w kierunku przez niego narzuconym. Nie udało się przekuć budżetu 200 milionów dolarów na solidny zarobek, zahaczając o pułap jedynie 341 milionów, co spowodowało kolejną sześcioletnią przerwę, nim znowu wzięto franczyzę na warsztat.
John Connor (Christian Bale) w przyszłości. Źródło
Efektem trzeciej próby przywrócenia serii do łask jest "Terminator: Genisys", w reżyserii Alana Taylora, który miał swoją premierę 22 czerwca 2015 roku. Arnold Schwarzenegger jako jedyny członek oryginalnej obsady powrócił do swojej roli, stawiając tym razem czoła Terminatorowi powstałemu z połączenia ludzkiej tkanki z nanotechnologią, która zmienia tą tkankę na poziomie komórkowym. Pomysł interesujący, nanoterminator - że tak go nazwę - teoretycznie ludzki jak nigdy wcześniej, ale niestety jako maszyna nieprzekonująco groźny. Szczerze mówiąc, to nawet nie robi ułamka rozpierduchy, którą terminatory z wcześniejszych filmów zwykle robiły. Nie doświadczymy zdarzeń, w których jego zachowania mogłyby nas przerazić. Pomijając, czy piąty film w serii to dobry "Terminator", czy nawet dobre kino akcji, największą jego bolączką jest fakt zanegowania (w pewnym sensie) wszystkiego co było w poprzednich odsłonach, poprzez zmianę linii czasu, wynikłą z wysłania w fabule "Genisys" Terminatora w przeszłość jeszcze wcześniej, niż miało to miejsce w pierwszym filmie. Skutkuje to tym, że w "Genisys" oglądamy niektóre widziane już wcześniej w pierwszym filmie sceny, odtworzone raz kolejny ze zmienionym, a później nadpisanym ciągiem zdarzeń. I choć uwielbiam filmy podejmujące tematykę podróży w czasie (Ave "Powrót do Przyszłości"), to w tym przypadku ten zabieg, to rozmienienie na drobne kultowości dwóch pierwszych filmów. Zdarzenia w nich automatycznie tracą na znaczeniu i tracą swoją wyrazistość, unikatowość, gdy zostajemy postawieni przed faktem, że się nie wydarzyły (przynajmniej w znanym widzom do tej pory "terminatorowym" wszechświecie) z powodu zmiany linii czasu. Obstawiam, że w tym momencie serii, to mógł być główny powód odwrotu fanów od marki "Terminator" - przynajmniej tych najwierniejszych. A na początku filmu jest całkiem interesująco. Widzowie mają okazję zobaczyć te kilka chwil z przyszłości, gdy Ruch Oporu szturmuje tajny ośrodek Skynetu, w którym maszyny ukrywają "ostateczny ratunek", czyli wehikuł czasu, którym - na krótko przed rozstrzygnięciem wojny na korzyść ludzkości - wyślą w przeszłość Terminatora, by zabił Sarę Connor, tym samym zmieniając bieg wydarzeń. Podskórnie jest w tych scenach jakiś potencjał, ale druga strona medalu - zanegowanie kultowych dla fanów wydarzeń (bo scena ma nieco inny niż spodziewany przebieg) - odbiera mu blask powodując wrażenie przekombinowania historii, zwłaszcza że to nie jedyny wehikuł czasu w filmie i nie jedyna podróż tunelem czasoprzestrzennym. I znów kolejny kultowy motyw, czyli "przesyłanie w czasie" powszednieje jak widmo wiszącej apokalipsy, bo okazuje się, że nie jest to wcale taki "ostateczny ratunek" maszyn jak niegdyś go przedstawiano w dwóch pierwszych filmach. Podobnie ma się sytuacja z Johnem Connorem, którego legenda po raz kolejny zostaje wystawiona na próbę akceptacji przez fanów. Grający go tym razem Jason Clark mnie akurat nie przekonał, ale nie ze względów aktorskich, a tych związanych z aparycją. Gdyby nie spora szrama na twarzy (pozostałość po zdarzeniach z "Terminatora: Ocalenie", chociaż oficjalnie nie jest to bezpośrednia kontynuacja), John Connor wyglądałby jak młody Bill Murray, co gryzło mi się z wyobrażeniem jego dorosłej sylwetki zbudowanym na dwóch pierwszych filmach. Z kolei w rolę młodej Sary Connor wcieliła się znana m.in. z "Gry o Tron" Emilia Clarke (pokrewieństwa z Jasonem Clarke'iem brak). Gdy pierwszy raz usłyszałem o obsadzeniu jej w tej roli, pomyślałem że wybór trafiony ze względu na podobny wygląd do młodej Lindy Hamilton (chodzi o twarz - jej owal, szerokie usta, bliski rozstaw oczu). Odpowiednio uczesana Emilia Clark przypomina przecież młodą Sarę Connor. Jednak w trakcie filmu szybko okazało się, że jej dziewczęcy urok i nazbyt emanująca sympatycznością buzia jest czymś, czego Pani Clark nie jest w stanie się wyzbyć do roli - ona po prostu taka jest, co koliduje z obrazem charyzmatycznej Sary Connor, który wyrył się w mojej pamięci. Rzekłbym nawet, że Linda Hamilton ma wręcz męską urodę, a Emilia Clark z kolei dziewczęcą, której nie była w stanie ukryć pod groźnymi minami. I szkoda. Poza tym Emilia Clarke jest kobietą drobniutką (ok.10cm wzrostu mniej od Lindy), co sprawia że dzierżąc większą giwerę w dłoniach, wygląda jak 13-letnia dziewczynka. To nie jest zła aktorka, nie zrozumcie mnie źle, ona po prostu - mimo fizycznego podobieństwa twarzy do Sary Connor - nie pasuje do roli twardzielki z jajami, choć początkowo obstawiałem inaczej. Dopełnieniem obsady jest Jai Courtney, wcielający się w postać Kyle'a Reese'a. Z racji faktu, że "Terminator: Genisys" nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń z pierwszej części serii, ten Kyle Reese jest tą samą postacią, którą był w pierwszym filmie. Tym bardziej nie rozumiem, czym kierowały się osoby odpowiedzialne za casting? Jaia Coutneya możecie kojarzyć np. ze "Szklanej Pułapki 5". Gość jest typem osiłka z drewnianą mimiką twarzy, a co za tym idzie, jest aktorem jednej miny. Gdzie mu tam do Kyle'a Reese'a sportretowanego przez Michaela Biehna? To po prostu niewłaściwy człowiek do tej roli. Zupełnie inna sylwetka powoduje, że postać Reese'a zbudowana jest na atrybucie siły, a nie sprytu jak miało to miejsce kiedyś. Do tego w grze Courtneya nie ma ani grama dramatycznego zacięcia, które posiadał Biehn i na brak którego cierpi cały "Terminator: Genisys". Ciekawym zabiegiem natomiast okazało się obsadzenie w roli niejakiego O'briena, J.K.Simmonsa. O'brien to rzekomo jeden z policjantów, który pamięta masakrę posterunku policji z 1984 roku, kiedy to pierwszy z przysłanych Terminatorów chciał dorwać Sarę Connor. W "Genisys" jest nie stroniącym od alkoholu starszym facetem i stanowi kolejny łącznik z pierwszą częścią serii. Zafascynowany "podróżnikami w czasie" jako jedyny daje wiarę w opowieść Sary Connor i Kyle'a Reese'a. W tym miejscu ponownie zastanawiam się, czym kierowali się - tym razem - scenarzyści, tworząc postać owego O'Briena? Jako ciekawostkę wspomnę, że nie pojawia się on faktycznie w pierwszym filmie, ani nie widnieje w jakimkolwiek spisie obsady funkcjonariuszy pechowego posterunku z części pierwszej. Po prostu widz musi przyjąć do wiadomości, że gdzieś tam kiedyś był. Natomiast J.K. Simmons spokojnie mógłby zagrać inną postać, którą de facto z twarzy przypomina, a która pojawiła się w trzech pierwszych filmach serii. Chodzi o doktora Petera Silbermana (w tej roli wystąpił wówczas Earl Boen), który w pierwszym filmie był kryminalnym psychologiem, w drugim pracował na stanowisku naczelnika szpitala psychiatrycznego, w którym zamknięto Sarę Connor, a w części trzeciej pojawił się na moment jako psycholog od traum powypadkowych. Jego dalszy los nie jest znany, choć fani spekulują, że mógł zginąć po filmowych wydarzeniach w roku 2005. Nim skojarzyłem nazwisko Silberman z pierwszą częścią, oglądając "Genisys" pomyślałem, że ów O'brien to właśnie ten znany widzom psycholog - tak bardzo aparycja Simmonsa przypomina aparycję Boena. No ale scenarzyści postanowili wymyślić kolejną postać, co wydaje się mniej sensowne niż wykorzystanie kogoś, kogo widzowie kojarzą. W każdym razie, tego typu forma łącznika z historią trzech pierwszych filmów budzi ciekawość widza, a przecież o to chodzi, więc szkoda, że potencjału nie wykorzystano. W filmie pojawia się też sporo "humorystycznych" scen, jednak ich poziom jest dyskusyjny. Może kogoś śmieszy Terminator co jakiś czas zachęcający Sarę Connor do spółkowania z Reesem. Mnie nie, ale co kto lubi. Podsumowując: "Terminator: Genisys" to przeciętny film akcji z kilkoma dobrymi, ale niewykorzystanymi w pełni pomysłami, ze średnio dobraną obsadą, z dyskusyjnym (i czy w ogóle potrzebnym w tej ilości?) humorem i kilkoma przegiętymi scenami (nawet biorąc pod uwagę, że to film i to science fiction) jak np. ta z autobusem robiącym kilka beczek z dużą prędkością, z którego po wszystkim wychodzą podróżujący bez najmniejszych zadrapań. Pasy ratują życie, a w filmie poza tym czynią cuda. Zapinajcie pasy, zawsze! "Terminator Genisys" nie miał dobrych recenzji i do cybernetycznych serc fanów również nie trafił, co po raz kolejny postawiło serię pod znakiem zapytania. Nie pomógł nawet drugi, największy w skali serii zarobek, wynoszący 480 milionów dolarów, przy budżecie produkcyjnym wynoszącym ok.150 milionów. Dobre wieści miały jednak nadejść. Za kolejne trzy lata...
Nowa Sarah (Emilia Clark), nowy Kyle (Jai Courtney) i stary T-800 (Arnold Schwarzenegger). Źródło
TERMINATOR: MROCZNE PRZEZNACZENIE (DARK FATE)
Na tle zapowiedzi kolejnego filmu serii, jedna informacja wyłaniała się na pierwszy plan szczególnie, będąc dla fanów uniwersum, a zwłaszcza dwóch pierwszych, kultowych filmów, newsem wielkiego kalibru - James Cameron powraca do świata "Terminatora". Dobrych wieści było jednak więcej. Powracała dawna obsada w osobach Lindy Hamilton, Arnolda Schwarzeneggera i odtworzonego cyfrowo kilkunastoletniego Edwarda Furlonga, a przygotowywana część miała ignorować fabuły "Terminatorów" powstałych po "Dniu Sądu". Zanim ktoś o tą drugą decyzję i wybujałe ego posądzi Camerona, warto wiedzieć, że ten pomysł padł z ust Tima Millera - reżysera filmu, oraz Davida Ellisona - producenta, który aktualnie posiada prawa do marki (nie wiem dlaczego powtarza się jak mantrę w artykułach o "Mrocznym Przeznaczeniu", że Cameron odzyskał prawa do marki. On po prostu został zaproszony ponownie do pracy nad filmem i się zgodził) . Cameron przystał po prostu na ten pomysł, bo - jak sam mówił w jednym z wywiadów (">link) - było to dla niego jak najbardziej sensowne. Podczas spotkania zadał dwa istotne pytania: czy mogą sprowadzić Sarę (Connor) z powrotem do filmu, oraz czy może wystąpić w nim Schwarzenegger, który prywatnie jest od 35 lat dobrym przyjacielem Camerona i bez którego Cameron nie wyobraża sobie kręcenia "Terminatora". To utworzyło fundament pod nową historię, której pomysłodawcą był Cameron, a która wraz ze scenarzystami została wyedytowana w filmowy skrypt. Cameron - tym razem w roli producenta - skupił się na przeniesieniu i ustanowieniu - jak sam mówi - tonu (tonacji?) nowego filmu, który miał nieść emocjonalny feeling i estetykę podobną do tej znanej z "Terminatorów" 1 i 2, ustępując miejsca na stołku reżyserskim wspomnianemu już Timowi Millerowi, który to wsławił się ostatnimi czasy m.in. reżyserią "Deadpoola". Wszystkie te wieści rozgrzewały wyobrażenia fanów do czerwoności. Dla części z nich czar jednak prysł wraz z pojawianiem się kolejnych trailerów, które u części wyczekujących widzów niestety budziły mieszane odczucia. Ja sam prawdę powiedziawszy, byłem zdziwiony jak bardzo wyczuleni są współcześni widzowie. Narzekaniom nie było końca: że CGI słabej jakości, że jedna z bohaterek wygląda jak transseksualista, że kobiety grają pierwsze role, itd. To nie tak, że nie miałem obaw, bo jako oddany fan dwóch pierwszych filmów, cholernie mocno chciałem, by ten powrót "Terminatora" wreszcie się udał. I o ile w dobie gorejącej dyskusji o prawach wszelkich mniejszości i wciskanej wszędzie na potęgę poprawności politycznej, jestem w stanie zrozumieć zarzuty o sfeminizowanie obsady, czy wygląd jednej z bohaterek, tak zarzuty o słabej jakości CGI, czy przekreślanie filmu nim zobaczyło się efekt końcowy, uważam za zwykłe malkontenctwo, lub po prostu uprzedzenie. Po dwóch seansach "Mrocznego Przeznaczenia" (i z apetytem na trzeci) stwierdzam, że CGI spełnia swoje zadanie, a zaaranżowanie scen akcji robi robotę momentami wgniatając w fotel, zaś trzy kobiety w rolach głównych nie potęgują jakoś szczególnie wrażenia wypełniania ideologicznej misji, bo poza faktem, że po prostu są w obsadzie, nie poruszają głębiej żadnej tematyki związanej z ową ideologią. Do kogo zatem skierowane jest "Mroczne Przeznaczenie"? Jeśli "Terminator: Ocalenie" miał uszczęśliwić grupę widzów, która chciała rozszerzenia uniwersum o dokładniejsze ukazanie przepowiadanej przyszłości, to "Mroczne Przeznaczenie" stworzono dla tych drugich, którym nie przeszkadza powielenie schematu z dwóch pierwszych filmów, o maszynie przysłanej z przyszłości, by zmienić bieg wydarzeń. Tym razem kluczowym elementem dla losów ludzkości jest meksykańska dziewczyna Dani Ramos (w tej roli zupełnie nijaka Natalia Reyes). To w pogoń za nią przybywa z przyszłości Terminator (przyzwoity Gabriel Luna) o dźwięcznej nazwie Rev-9 (z języka ang. Rev. to skrót od "revision" - ponawianej wersji czegoś. Cameron żartobliwie wspomina, że Rev-8 i Rev-7 były mięczakami w porównaniu z Rev-9), a zaraz za nim przybywa z przyszłości niejaka Grace (świetna Mackenzie Davis) - kobieta o nadludzkich możliwościach, której zadaniem jest odnaleźć Dani zanim zrobi to Rev-9. Resztę już znacie - rozpoczyna się pościg na śmierć i życie w akompaniamencie walki z czasem i pokaźnej rozpierduchy. Recenzje były różne, ale tutaj kluczowe były oczekiwania i to, z którą grupą utożsamiał się recenzent: tych, którzy chcą więcej tego samego, czy tych którzy chcą rozbudowy, lub redefinicji uniwersum. Najbardziej krytykowano powtarzalność schematu fabuły względem dwóch pierwszych części, oraz dwie kontrowersyjne i - co by nie mówić - odważne decyzje scenariuszowe. Początkowo czułem się z nimi nieswojo, a zaakceptowanie ich przyszło mi dopiero, gdy po pierwszym seansie zacząłem zapoznawać się z materiałami około produkcyjnymi i poznałem punkt widzenia Camerona oraz Lindy Hamilton na całą sprawę. Doszedłem wówczas do wniosku, że "Czemu nie? Ma to sens". Podejrzewam, że akceptacja przez widza tych dwóch decyzji (obejrzycie, będziecie wiedzieć o co chodzi) jest kluczowa w ocenie filmu, ponieważ wielu fanów z ich powodu film praktycznie przekreśla. A ja śmiem twierdzić, że "Terminator: Mroczne Przeznaczenie", to całkiem dobry blockbuster akcji i - na tle podjętych wcześniej prób wskrzeszenia marki, czyli części 3-5 - dużo bardziej udany "Terminator", lub po prostu udany. Oczywiście, nie jest to poziom legendarnego "Dnia Sądu", czy kultowego pierwszego "Terminatora", ale stanowi ich ekwiwalent na współczesne czasy i jest niejako ekranowym przedłużeniem sensu tamtych dwóch klasyków. Poza tym, czy w ogóle istniały realne szanse (i czy ktoś z twórców widziałby w tym sens), by kolejny raz stworzyć film jak tamte dwa? Moim zdaniem nie. Dzisiaj filmów nie kręci się w ten sam sposób, nie wspominając, że takich filmów jak wtedy już się po prostu nie robi. Tak jak nie kręci się już filmów w stylu "Powrotu do przyszłości", "Szklanej Pułapki", czy "Kevina samego w domu". Magia lat 80', czy 90', została w tamtych czasach i nie wróci. Zatem warto przed seansem "Mrocznego Przeznaczenia" zdać sobie z tego sprawę - to nie będzie film, jak "Terminator" i "Terminator: Dzień Sądu", ale przedłuży tamtą linię czasu uwspółcześniając trochę przekaz. Bo to co w roku 91' (premiera "Dnia Sądu") było fantazją science fiction, pieśnią przyszłości, dzisiaj w pewnym stopniu już zaczęło się realizować (np.inteligentne urządzenia, maszyny, roboty) i tło dla akcji "Mrocznego Przeznaczenia" to ta właśnie rzeczywistość z za współczesnego okna - technologiczna infiltracja, zautomatyzowane linie produkcyjne, drony, ale też nielegalne transporty uchodźców przez granicę. Meksyk. I jeszcze bardziej zaawansowana technologia z przyszłości pod postacią Rev-9, który tym razem - choć przypomina właściwościami Terminatora T-X z "Buntu Maszyn" - jest dużo bardziej śmiertelny i wydaje się jeszcze bardziej niezniszczalny. Zewnętrzna powłoka to dobrze znany stop ciekły metalu, który przykrywa matowy, czarnej barwy endoszkielet, jednak tym razem te dwa komponenty mogą działać autonomicznie, więc w niektórych momentach filmu głównym bohaterom na ogonie siedzą dwa współpracujące ze sobą Terminatory, jeden z ciekłego metalu, który zwykle imituje człowieka, oraz drugi będący po prostu żywym stalowym szkieletem. Przyznam szczerze, gdy już myślałem, że nic nie przebije Terminatora T-1000 z "Dnia Sądu", ten z "Mrocznego Przeznaczenia" zrobił na mnie spore wrażenie. Szybki, bezwzględny i skupiony na celu jak nigdy, lubuje się w ostrzach i szatkuje ludzi jak liście sałaty. No i jego szkielet ma świetny, mroczny design. Odróżnia go od wcześniejszych Terminatorów jeszcze jedna istotna rzecz: potrafi świetnie udawać przyjazny uśmiech i bratać się z ludźmi, co sugeruje że w imitowaniu człowieka maszyny zrobiły postęp. Tym razem to ładny uśmiech otwiera Rev'owi-9 drzwi do miejsc, do których chce wejść. Rola Terminatora jak zwykle nie wymagała nie wiadomo jakich umiejętności aktorskich, więc Gabriel Luna zagrał jak należy i wypadł przyzwoicie. Oczywiście jest to już któryś z kolei Terminator, więc i syndrom "nemezisa", który powinien czuć widz, nie działa już tak bardzo jak kiedyś, ale w pędzie akcji nie zwraca się na to uwagi aż tak. Po drugiej stronie barykady mamy kobiece trio: Sarę Connor, Grace oraz Dani, a także ikonicznego Cyberdyne Systems Model 101 serii T-800, czyli Arnolda Schawrzeneggera w swojej najbardziej kultowej roli. O ile o Dani, czyli Natalii Reyes już wspomniałem, że raczej wypadła blado i to na tej samej zasadzie co Nick Stahl w "Buncie Maszyn" (trudno uwierzyć, że taka osoba może kiedyś odpowiadać za losy ludzkości), tak pozostała trójka zdecydowanie nadrabia aktorsko. Cameron mówi, że poświęcili mnóstwo czasu na rozmyślanie, kim teraz jest i co może robić Sarah Connor oraz co zrobić z T-800. Sarah uratowała świat, zmieniła przyszłość i poniekąd spoczywa na niej odpowiedzialność za nową teraźniejszość, a co za tym idzie - za nową przyszłość. Linda Hamilton mimo sędziwego wieku (w tym roku 65 lat) znalazła jeszcze w sobie werwę, by zagrać twardą babkę, która nie owija w bawełnę i hołduje hasłu, że cel uświęca środki. Ma mocne wejście, jest poszukiwaną w większości stanów i nadal ma zamiłowanie do wielkich spluw. Wypadła świetnie i przekonująco jak na typową twardzielkę. Jej postać jest wiarygodną kontynuacją tego kim, czy jaka była w dwóch pierwszych filmach. Grace z kolei, mimo swoich dopalonych możliwości, często wydaje się nadzwyczaj ludzka i również da się ją lubić. Jej często komentowana aparycja wpisuje się w jej rolę, więc nie czułem światopoglądowego konfliktu (że wygląda męsko) i nie miałem problemu z oglądaniem jej na ekranie. To również typ twardzielki, a ze względu na misję z jaką przybyła do teraźniejszości i jej ograniczony czas, nie ma mowy o pindrzeniu się, by wyglądać kobieco. Zasuwa w męskich spodniach i podkoszulku, co z jej lekkoatletyczną budową dało efekt niemal antykobiecy. Ale tak powinno być, bo dzięki temu jest wiarygodnie i widz jest w stanie uwierzyć, że może ona stawić czoła Rev'owi-9. Choć przyznam, w jednym ujęciu urzekły mnie jej oczy, mimo tej antykobiecej otoczki. Zabawne, że to o co obawiała się większość widzów, czyli zdominowanie obsady przez płeć piękną, zdało egzamin. Sarah i Grace to duet, który ogląda się dobrze na ekranie, zarówno we współpracy, jak i w kąśliwej wymianie poglądów. Gdy w filmie dołączy do nich T-800, robi się jeszcze ciekawiej, intensywniej. Celowo nie wspominam o ikonicznym Terminatorze zbyt wiele. Cameron twierdzi, że stworzyli najbardziej interesującego Terminatora. Ciężko się z nim nie zgodzić, tyle że nie każdy zaakceptuje kierunek, w którym rozwinięto tą postać. To coś kompletnie nieprzewidywalnego, ale ja to kupuję, ponieważ Cameron przedstawił przekonującą i solidnie przemyślaną argumentację (link), a sam fakt ponownego pojawienia się T-800 wiąże się z czymś, co Linda Hamilton określiła jako "interesujący punkt wyjścia dla tej historii". Schwarzenegger natomiast wydaje się świetnie bawić w swej roli, a humor który pojawia się - w porównaniu do trzeciej i piątej części serii - w naprawdę znikomej ilości, nie razi. Jak to powiedział Cameron: "On (T-800) ma kilka zabawnych linijek, które tylko Arnold może powiedzieć". Więc czasami atmosfera ulega rozluźnieniu, ale w akceptowalnym stopniu, nie burząc poczucia, że to rasowy film akcji, a nie autoparodia. Gdyby ktoś zapytał mnie, z czym kojarzą mi się dwa pierwsze filmy serii, powiedziałbym bez wahania: akcja, wielkie giwery i maszyny, rozpierducha oraz pościg na śmierć i życie. I wiecie co? "Mroczne Przeznaczenie" ma to wszystko na swoim miejscu. Zacytuje kolejny raz Jamesa Camerona: "Film ma oznaczenie R (dla dorosłych), jest ponury, szorstki, szybki, intensywny, linearny. Cała historia rozgrywa się w 36 godzin. To nie jest wielka, złożona opowieść. Jest bardzo skoncentrowana na postaciach, na tu i teraz, na teraźniejszości i stanowi jazdę bez trzymanki". Innymi słowy - film nie bierze jeńców i tak jest w istocie. Zdarzenia pędzą w rytm kolejnych wybuchów, przejechanych kilometrów i wysadzanych budynków. Rozpierducha, zwłaszcza w drugiej połowie filmu, ma solidny rozmach, a pomysły na niektóre sceny wysadzają z butów. Co powiecie na serię z karabinu maszynowego prosto w ryło Terminatora na krawędzi otwartego luku bagażowego w pędzącym samolocie? Albo po prostu poczekajcie na końcowe sekwencje scen. Jest moc bez kitu. Stylistycznie i estetycznie czuć, że to ten sam zamysł na film, co w przypadku "Terminatora 2". Jest spójnie. Tym razem zamiast niebieskiego filtra i zimnych białych świateł jak w nocnych ujęciach "Dnia Sądu", mamy filtr piaskowej kolorystyki spajający estetycznie kolejne sceny oraz ciepłe oświetlenie. Ogląda się to przyjemnie. Pod tym co widać na ekranie czuć ciągłość zamysłu, jakąś nadrzędną wizję. Jakieś misternie utkane wyobrażenie o tym, jak ten film ma się prezentować. Brakowało mi tej spójności w "Buncie Maszyn" i w "Genisys". Tutaj jest wizualnie dobrze, nawet bardzo. Nie wszystko jednak przypadło mi do gustu. Po raz kolejny, podobnie jak w "Ocaleniu", nie zachwyciła mnie artystycznie wizja przyszłości i kolejnej, odroczonej, czyhającej za rogiem czasu, apokalipsy. Dla Sary Connor minęło prawie 30 lat od pamiętnych wydarzeń z "Dnia Sądu". Przyszłość, która ma nadejść jest więc przesunięta w czasie. Zamiast Skynetu jest kolejna iteracja sztucznej inteligencji zwana Legion. Ludzkość walczy wyposażona w sprzęt adekwatny do czasów, a Terminatory zwinięte w kule, zrzucane są na pole bitwy, z których to po łupnięciu o ziemię rozkładają się w cybernetyczne szkielety, tym razem wyposażone na plecach w coś na kształt ośmiorniczych macek, którymi na krótszych dystansach atakują ludzi. Poruszają się bardziej organicznie, płynnie, są szybkie i wyglądają mniej mechanicznie. Mnie taka wizja przyszłości nie przeraziła, ale może to wynikać z faktu, że poza tym co powyżej, niewiele więcej o niej wiadomo, bo - co już wspomniałem - film jest maksymalnie skupiony na teraźniejszości. Ale może to i lepiej. Nie przypadł mi też do gustu pomysł wprowadzenia jednej, dodatkowej postaci, mianowicie wojskowego oficera, który niby jest wieloletnim przyjacielem Sary Connor i niesie pomoc na jej zawołanie. Nic o nim nie wiemy, i po raz kolejny musimy uwierzyć, że faktycznie są sobie bliscy, bo nie mamy okazji się o tym przekonać. Po prostu się znają i już. Ale te dwa zarzuty i tak nie popsuły mi ogólnego, dobrego wrażenia po seansie.
Grace (Mackenzie Davis). Źródło
WYKUTE W OGNIU
Premiera filmu miała miejsce w listopadzie 2019 roku (1listopad USA, 8listopad Polska) i niestety nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Budżet produkcji wynosił 185 milionów dolarów, a film zarobił zaledwie ok.261. Co ciekawe, "Terminator: Genisys" miał gorsze recenzje i powszechnie uznawany jest za film gorszy od "Mrocznego Przeznaczenia", a zarobił prawie raz więcej (440milionów). Stanowi to interesujący paradoks, że widz/fan domaga się lepszego "Terminatora", bardziej zbliżonego do dwóch pierwszych filmów, a gdy ukazuje się nowy (z pozytywnymi recenzjami), nie idzie do kina i jęczy dalej nad marną jakością ostatnich filmów w serii. Zresztą, to zjawisko nie jest niczym nowym i w innych branżach także występuje. Przykładowo, branża gier video. Gracze komentują ujednolicenie gier, ich zastój, domagają się nowych pomysłów, rewolucji, a gdy dostają Death Stranding - tytuł zupełnie świeży pomysłem na gameplay, z oryginalną fabułą, nie są w stanie zaakceptować jego odmienności, docenić próby wprowadzenia zmian, urozmaicenia, odklejenia się od przyzwyczajeń. W muzyce również można zaobserwować podobne przypadki. Gitarzysta Limp Bizkit - Wes Borland, stwierdził w wywiadzie, że nie widzi sensu wydawania nowego albumu, bo fani, którzy narzekają na brak nowej/lepszej muzyki Limp Bizkit, przychodzą na koncerty odsłuchać kilkunastu singlów, które zespół wydał przez lata, a nowych utworów nikt słuchać nie chce. I podobny los spotkał "Mroczne Przeznaczenie". Fani kurczowo trzymają się dwóch pierwszych filmów, nie zdając sobie sprawy, że kolejnego "Terminatora", takiego jak tamte dwa filmy już nigdy nie będzie, zamykając się na nowe części, które przecież mogą być dobrymi filmami. Szkoda, że tak się stało, bo to na pewno nie ułatwi drogi do powstania kolejnych filmów serii, a Cameron wspominał przy okazji wywiadów promocyjnych "Mrocznego Przeznaczenia", że jeśli ta odsłona sporo zarobi, to jest otwarty na dalsze prace przy kolejnych "Terminatorach", bo ta ma na celu zapoczątkowanie nowej trylogii. Niestety nie udało się, bo zarobek jest rozczarowaniem. Winę próbowano zrzucić na Camerona, bo nie był ani razu na planie filmowym, co po części wiązało się z trwającymi pracami nad serią "Avatar". Jednak jeszcze przed premierą tłumaczył w wywiadzie swoją filozofię bycia producentem. Zależało mu, by nie wchodzić reżyserowi w drogę, nie doglądać kurczowo planu zdjęć, nie patrzeć na ręce, a służyć wiedzą o uniwersum i doświadczeniem. Historią i kształtem scenariusza ponownie złapać ton, emocjonalność i intensywność dwóch pierwszych filmów. Dlatego tak wiele czasu spędził na edytowaniu scenariusza, który wręczył Timowi Millerowi i który ten - zdaniem Camerona - wcielił pięknie w życie. "To film Tima" rzekł. Po premierze natomiast Cameron przyznał, że "Terminator: Mroczne Przeznaczenie" został wykuty w ogniu ciągłej różnicy poglądów między nim, a Millerem, ale "To właśnie jest proces twórczy, prawda?" - pytał retorycznie. Miller z kolei zapytany w jednym z wywiadów (link), czy będzie jeszcze pracował z Cameronem, odparł że nie, ponieważ chce mieć pełną kontrolę nad tym co aktualnie będzie tworzył i nad tym co jego zdaniem jest właściwe. Co prawda zaznaczył, że nie ma to nic wspólnego z ostatnimi doświadczeniami, ale siłą rzeczy rzuca to pewne światło na tworzenie "Terminatora". Żaden z twórców nie zrzuca winy bezpośrednio na drugiego, jednak wydaje się, że zarówno Cameronowi, jak i Millerowi chodzi o to samo - brak w stu procentach wolnej ręki do działań. Do kreowania. Do ziszczania własnej wizji. Z całym szacunkiem dla Millera (choć "Deadpool" dla mnie to kino żadne), reżysersko nie dorasta Cameronowi do pięt i zapewne wiedział, że nawet jeśli stanąłby na uszach i błysnął pomysłami, to i tak autorytet jaki posiada od lat James Cameron, sprawi że to pomysły Camerona wejdą do produkcji. Zresztą... o nowym "Terminatorze" od początku mówiło się w kontekście powrotu Jamesa Camerona i to ten fakt miał zapewnić filmowi sukces, a nie to, że reżyseruje go Tim Miller, więc chłop nie miał lekko. Daleki jednak jestem od zrzucania winy na któregokolwiek z nich, bo ten duet: Tim Miller z Jamesem Cameronem, stworzył przyzwoity blockbuster akcji i najbardziej udany film we franczyzie "Terminatora" od trzydziestu lat, a to już coś. Skłaniam się jednak do teorii wysnutej przez Mackenzie Davis, czyli filmowej Grace, która zapytana o przyszłość marki "Terminator" i jej ewentualny dalszy ciąg (link), nie omieszkała skomentować słabego wyniku finansowego, który jej zdaniem wynika z faktu, że na przestrzeni 30 lat i tych trzech, niesatysfakcjonujących i niespełniających oczekiwań "Terminatorów", zainteresowanie tą historią, tym światem, tą marką, apetyt na to wszystko po prostu przygasł, a zmęczeni tematem widzowie/fani nie uwierzyli, że tym razem to może się udać. Cóż... jestem zdania - podobnie jak twórcy i obsada, że film jest udany i szczerze polecam go obejrzeć, bo nawet jeśli ktoś uzna, że to jednak słaby "Terminator", to i tak pozostaje on całkiem dobrą rozrywką. Udany przynajmniej na tyle, na ile pozwoliły około filmowe okoliczności, czyli to, że Cameron był tylko producentem, że scenariusz edytowało jeszcze trzech innych scenarzystów, że ani Miller, ani Cameron nie miał stuprocentowej wolności twórczej wzajemnie się ograniczając i że film, a co za tym idzie - i twórcy, musieli udźwignąć brzemię nieudanych poprzedników. Za dużo różnych interesów mieszało się w kotle z "Terminatorem: Mroczne Przeznaczenie". A jak to mówią: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Czy ten film miał w takim razie szanse być lepszym? Prawdopodobnie, gdyby Cameron, kiedyś, lata temu, jeszcze przed premierą pierwszego "Terminatora" nie sprzedał praw do marki za symbolicznego dolara (!) - czego jak sam mówi cholernie żałuje, to marka "Terminatora" byłaby dziś zapewne w innym miejscu, trudno przewidzieć, czy lepszym. Na pewno innym. Inną sprawą jest też to, że filmy Camerona idą zazwyczaj z duchem technologicznego postępu kinematografii. Tak było z "Terminatorem 2", tak było z "T2 3-D: Battle Across Time", z "Titanic'iem" (największa wybudowana replika statku na potrzeby filmu, tylko 10% mniejsza od oryginału), tak też było i jest z filmami tworzonej serii "Avatar", nad którą Cameron pracuje od kilkunastu lat. Projekty, w których zazwyczaj bierze udział, są zwykle w jakimś aspekcie przełomowe. Czy zatem współcześnie nakręcony, wyreżyserowany przez Jamesa Camerona i z jego scenariuszem "Terminator", przy produkcji którego miałby pełną kontrolę nad procesem twórczym, nie byłby również ogromnym, przełomowym projektem? Gdyby "Avatar" nigdy nie powstał, może by i był, ale na dzień dzisiejszy to "Avatar" jest oczkiem w głowie reżysera i śmiem twierdzić, że Cameron jest już na innym - użyję słowa z języka angielskiego - mindset'cie, czyli poziomie twórczym umysłu, który skupia jego kreatywność na "Avatarze" i raczej ciężko byłoby ten umysł podzielić na pełne kontrolowanie dwóch dużych projektów. Nie ma się co oszukiwać, chłop się nie rozdwoi. Jednak pasja z jaką James Cameron opowiada o tym co robi, o swoich decyzjach, filmach, daje nam obraz twórcy, który bez wątpienia pozostaje jednym z największych współczesnych wizjonerów kinematografii. Sprawdźcie listę filmów, do których przyłożył rękę w ten czy inny sposób (scenarzysta, reżyser, producent, albo wszystko na raz), a zapewne znajdziecie jakiś film z Waszych ulubionych, bo tyle tego było. Pozostaje czekać, co przyniesie przyszłość i liczyć, że kiedyś jeszcze James Cameron przeleje w stu procentach swój twórczy umysł na taśmę z napisem "Terminator". Będę czekał, a Ty?
Stary, dobry duet. Źródło
Czytelniku jeśli doczytałeś dotąd, dziękuję za uwagę i przeznaczony czas. Mam nadzieję, że jeśli nie znałeś tej serii, to zachęciłem Cię do jej obejrzenia. Natomiast jeśli jesteś fanem, to mam z kolei nadzieję, że razem ze mną powspominałeś kilka momentów z taśm filmowych opisanych tytułem "Terminator" i - jeśli jeszcze nie widziałeś "Mrocznego Przeznaczenia" - skusisz się na obejrzenie. Warto.
Źródła: poza przytoczonymi linkami, cała masa wywiadów, newsów, artykułów i felietonów poświęconych poszczególnym filmom lub ogólnie serii, których wymienienie zajęło by kilkadziesiąt pozycji, więc ograniczam się do wspomnienia o nich zbiorczo tutaj.
Pozdrawiam